Reklama w internecie Życie...: stycznia 2013

Polecam

środa, 30 stycznia 2013

Szef


Być szefem i mieć szefa...

O ile to pierwsze nie wszystkim mogło się przytrafić, to z pewnością przytrafiło się to drugie...

Zarówno będąc na jednym, jak i drugim miejscu zawsze ma się wiele do powiedzenia na temat jakości pracy, sposobu bycia, czy relacji drugiej strony. Znowu odnosząc się do swoich doświadczeń mogę powiedzieć, że znacznie łatwiej krytykuje się (najczęściej) szefa - nie mając wiedzy skąd pochodzą pewne zachowania, decyzje, a i sam szef nie chce sobie pomóc i nie informuje skąd takie postawy pochodzą.

Moją intencję zawartą w tym poście jest chęć zwrócenia uwagi na obie strony, które przecież działają lub przynajmniej powinny działać mając na uwadze wspólny cel, jednak zachowują się jak po przeciwnych stronach barykady.
Tutaj chyba nie potrzeba wymieniać przykładów, ale nie mógłbym sobie tego podarować gdybym na kilka typowych nie zwrócił uwagi...
Zacznę od szefów, którzy nie chcąc lub nie potrafiąc przyznać się do błędu brną na ślepo, samemu podważając swój autorytet (jeśli kiedykolwiek go mieli) obwiniając przy okazji wszystkich po drodze za porażkę, której de facto byli autorem...
Innym razem proszenie o coś, a raczej zlecanie zadań kończy się masą zarzutów wobec pracownika, który owe zlecenie otrzymał, gdzie szef nie pofatygował się nawet, by sprawdzić czy został dobrze zrozumiany, ale nie słowami "...czy wszystko jasne Kowalski?!" i nie upewnił się również, jak wyglądał postęp prac - zanim zostały ocenione, a przede wszystkim nie zastanowił się, czy Kowalski jest właściwą osobą odpowiednio przygotowaną do prawidłowego wykonania tego zadania...

Najlepszym przykładem są szefowie, którzy zupełnie nie doceniają swoich pracowników, uważając ich za nie równych sobie i jakby częściowo ułomnych najzwyczajniej oszukując ich na różne sposoby, czy to tworząc historie na temat swojego zaangażowania w pracę, czasu jej poświęcanego, czy zwyczajnie w kwestii nie mówienia prawdy. Tymczasem ich praca ogranicza się do sporadycznych spotkań z pracownikami, komentarzy co do swojego ciężkiego i trudnego losu oraz wyjazdów zawsze "służbowych".
Wielu szefów niestety nie liczy się ze współpracownikami, nie angażuje ich, mając na celu rozwój, nie konsultuje się, nie rozmawia, za to chętnie spycha swoją pracę na ich barki zagarniając sukces, a obwiniając porażką. Autokratycznie, nieomylnie wydają polecenia oczekując natychmiastowej realizacji zadań. 
Hasła w stylu "szanuj szefa swego, bo możesz mieć gorszego" nie mogą być wykorzystywane, jako wymówka, czy usprawiedliwienie swojego sposobu postępowania - "zarządzania". Ja uważam, że najgorszy szef, to nieudolny manipulant, nieszczery i nieuczciwy, a dziś nie trudno o takiego. Za to ze świecą szukać szefa partnera, liczącego się ze zdaniem współpracowników, uczącego się od nich i uczącego tam gdzie może nauczyć, dzielącego się swym doświadczeniem, realnie i w pełni zaangażowanego zarówno w pracę jako taką, jak również w budowanie lokalnej społeczności pracowniczej, aktywizującego do działania, do przełamywania własnej niepewności. Ze świecą... 
A jeśli już spotyka się takiego, choć w kilku wymienionych obszarach, takiego z którym chce się pracować, to w oczach innych "szefów" stanowi on pewnego rodzaju zagrożenie i pod pretekstem nierealizowania założonych celów, czy zbyt pobłażliwego podejścia do pracowników czy innych "ważnych" powodów, daje się mu do zrozumienia, że w tej korporacji panuje inna kultura pracy... 
Oczywiście to uogólnienie, które jednak przedstawia w pewnym sensie realne sytuacje.

Teraz "druga strona barykady"...
Większość pracowników ma znacznie węższe spektrum postrzegania swojej roli w przedsiębiorstwie, w którym pracuje. Tutaj częściej pada "ja" nie "my" czy "firma". Najważniejsze jest zrobić swoją pracę, najlepiej wiele się przy tym nie męcząc, a wszystko co ponad to, zlecane przez szefostwo powoduje pomruk niezadowolenia. W szczególności, kiedy zadanie nie przynosi im samym wymiernej korzyści, czy kiedy nie dostrzegają innego, ale zrozumiałego celu, jaki stoi za tym zadaniem.
To o tym właśnie pisałem na wstępie. Przełożonym albo nie zależy, albo nie mają świadomości (trudno powiedzieć, co jest gorsze), że pracownik oczekuje informacji dodatkowych, słowa komentarza do tego, co będzie miał robić za chwilę. I tylko proszę... Jeśli już ktoś zauważy taką potrzebę niech nie zasłania się szefem szefa, czy centralą tłumacząc "tak chciał zarząd...", " Ci z centrali...", czy coś podobnego...
Pracownik musi wiedzieć, po co to robi, a jak już zrobi, to musi wiedzieć czy zrobił to dobrze, czy jest coś, co wymaga korekty, ale ta informacja - zwana w kręgach kierowniczych - feeback'iem, czy informacją zwrotną - powinna nastąpić zaraz po, a nie tydzień czy miesiąc później.

Dalej w temacie pracowników...

Dostrzegamy domniemane, czy raczej wyimaginowane olbrzymie zarobki, kłują nas w oczy auta służbowe, czy częste wyjazdy w delegacje naszego szefa. Nie zwracamy jednak uwagi na fakt idącej za tym odpowiedzialności i ryzyka, wielorodności tematów i spraw, które każdego dnia muszą zostać załatwione. To również znacznie większy stres. Stres związany z licznymi obowiązkami, ciążącą odpowiedzialnością, czy w ostateczności z ryzykiem utraty pracy, które często jest bardzo prawdopodobne, a jak mówi powiedzenie "z wysokiej drabiny upadek jest bardziej bolesny..."

Dlatego zanim padną z naszych ust słowa krytyki w stosunku do współpracownika, szefa czy podwładnego zastanówmy się, czy owa krytyka nie jest krzywdząca, czy kiedyś ja nie oceniałem krytycznie czegoś, co sam robię dziś, lub czy nie krytykuję czegoś, co mógłbym kiedyś w przyszłości zrobić w taki sam sposób. Oczywiście, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, ale każdy kij ma dwa końce, albo raczej medal ma dwie strony i czy dokonując krytyki nie zapominamy, że jest właśnie druga strona ze swoją racją i swoim, często odmiennym spojrzeniem na całą sytuację...




Znajomy czy przyjaciel?


Od dawna nurtuje mnie pytanie - jaka jest różnica między znajomością a przyjaźnią?! Kogo uważamy za przyjaciela i czy faktycznie przyjaciela poznaje się w biedzie?
Czytałem wiele pięknych sentencji o przyjaźni, naprawdę pięknych, żeby nie powiedzieć - wzruszających. Ja jednak nie potrafię wpasować ich w codzienność. 

Czy to ja jestem dziwakiem bez "przyjaciół" czy Wszyscy Ci, którzy mówią o swojej przyjaźni i przyjaciołach dają się ponieść fantazji i trwają w nierealny, wyimaginowanym świecie? 
Uważam, że to jak wypowiadamy się o przyjaźni i przyjaciołach ma się najczęściej nijak do rzeczywistości. Myślę, że to wynika z pragnienia posiadania przyjaciela, jednak na tym się kończy, bo nie sadzę, że tak naprawdę mamy taką osobę, której możemy się ze wszystkiego zwierzyć, ale tak na prawdę ze wszystkiego. Nawet w stosunku do tej osoby, czyli do przyjaciela zawsze coś pozostaje w tajemnicy... Malo, że nie zwierzamy się to ostatecznie nie możemy w pełni liczyć na przyjaciela... (tak, jakbyśmy chcieli)

Przykre, ale prawdziwe. Może, kiedy jesteśmy nastolatkami i mało nas jeszcze doświadczyło życie, może wtedy mamy przyjaciela, przyjaciółkę - w to wierzę. Jesteśmy wtedy bardziej otwarci, szczerzy i bez większych kłopotów, problemów czy zobowiązań instytucja przyjaciela może być faktycznie obecna. Z upływem czasu obserwujemy wystudzenie relacji przyjacielskich. Zwykle my sami czy nasz przyjaciel wchodzimy w relacje z partnerem partnerką i automatycznie następuję przewartościowanie relacji. Więcej czasu nie spędzamy już z dotychczasowym przyjacielem i o ile na początku nie jest to nic złego o tyle, jeśli nie wracamy ponownie do zapomnianej przyjaźni. Relacja z partnerem się zacieśnia, dochodzi praca i ilość nowych obowiązków odstawia przyjaciela na drugi, trzeci plan. Częstotliwość spotkań drastycznie spada, tematy są dość ogólne, a przy różnicy zdań nie powstaje kompromis... 
Kończy się przyjaźń, a nowi przyjaciele nie pojawiają się. Gonitwa dnia codziennego, obowiązki, realia dorosłego życia, postęp technologiczny i wiele innych czynników sprowadziło relacje przyjacielskie do wspominanych wcześniej sentencji wynikających z pragnień, a nie faktu posiadania.
Przykre, ale czy nie prawdziwe?
Czy doświadczyliście iście filmowej relacji, gdzie popadając w nie lada tarapaty na białym koniu przyjechał Wasz przyjaciel z odsieczą i podał dłoń wyciągając z problemów. Czy będąc w dołku, rozpaczy po doświadczonej właśnie tragedii mieliście przy sobie ramię przyjaciela, w które mogliście się wypłakać? Wybaczcie pewnego rodzaju rozgoryczenie, ale uważam, że piękna filmowa,czy literacka przyjaźń to mit. Mit, w który chce się wierzyć, którego się pragnie.
Mam niemałe grono znajomych, bliższych i dalszych, z którymi wiążą mnie miłe relacje, z którymi chętnie spędzałbym czas - częściej niż mogę sobie na to pozwolić. Ubolewam nad tym, że dzielą nas znacznie większe niż kiedyś odległości, że w dobie Internetu częściej piszę  niż rozmawiam, że rzadko mogę spotkać się twarzą w twarz i zwyczajnie porozmawiać. I niestety wiem, że czasem to zwykłe wymówki i że niby dla chcącego nic trudnego, ale wiem również, że do tanga trzeba dwojga.
Żyję w przekonaniu, że instytucja przyjaciela wraca ponownie wraz z przemijaniem całej życiowej gonitwy, kiedy kwestie rozwoju zawodowego, kariery, a także sprawy związane z rodziną, dorastającymi dzieciakami stają się już unormowane, a jedyne co może dokuczać to zdrowie, wtedy obyśmy mieli w pobliżu osobę, która będzie mogła zostać naszym przyjacielem. 


Wszystkim, którzy się ze mną nie zgodzą, bo mają przyjaciela pomimo tych wszystkich potencjalnych powodów jego utraty, które opisałem - szczerze zazdroszczę.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Mam tatuaż

- Mam tatuaż. 
- I co z tego?!  
- Dlaczego?!
- Dziś mało kto go nie ma...

Co o tym sądzicie? Czy faktycznie dziś mało kto nie ma tatuażu? Dlaczego ktoś zrobił sobie tatuaż, a inny nie?
Moje zdanie?
Według mnie można wyróżnić trzy typy osób: ma tatuaż, będzie mieć lub chciałaby mieć tatuaż i taki typ, który raczej nigdy go nie będzie mieć. Czy aby na pewno taki podział jest właściwy? Przyjmijmy, że tak.
Kim albo raczej którym typem jesteś? Zastanawiałeś się nad takim podziałem rasy ludzkiej? Hmmm... ja tak.

Zacznijmy od ostatniej grupy. Osoby, które raczej nigdy nie zdecydują się na tatuaż to najczęściej osoby w przedziale wiekowym +45, które upatrują się w nim dziwnej, najczęściej kryminalnej symboliki. Według takich osób tatuaże dzielą ludzi na osoby z marginesu - jeśli masz tatuaż i na resztę świata, jeśli go nie masz. Przyznam, że taki podział jest dość krzywdzący. Krzywdzący tym bardziej, że sam mam tatuaż. 
Wracając jednak do takich osób. 
Nie ważne, jaki zawód wykonujesz, jaką posadę piastujesz, ile zarabiasz i jakim de facto jesteś człowiekiem - jesteś gorszy. Nie wart zaufania. Nie wart by z Tobą obcować, czy wchodzić w jakiekolwiek relacje, a jeśli już musi, to czyni to bardzo niechętnie i z pewną obawą. Obawą o swoje życie, zdrowie czy ryzykiem zdeprawowania, zbezczeszczenia własnych wartości. To własnie z uwagi na takie nastawienie większość osób posiadających lub chcących posiadać tatuaż ukrywa go skrzętnie pod ubraniem. Większość bo nie wszyscy. Zaskakujące jak otwartość niektórych posiadaczy tatuażu, czy może chęć zwrócenia na siebie uwagi wpływa na ich odbieranie przez społeczeństwo. Bo wytatuowanie sobie twarzy, a do tego naszpikowanie jej mało elegancką "biżuterią" uważam za nie ładne czy nawet właśnie społecznie nieakceptowalne. Pomimo, że niby każdy może robić "co chce" to ja jednak jestem za pewnego rodzaju ramami, a wychodzenie poza te ramy czynimy na własną odpowiedzialność, świadomi konsekwencji.
Tatuaż jaki widziałem u swojego dziadka wiele lat temu nie przypominał dzisiejszych tatuaży, które często, pewnie i słusznie nazywane są mianem sztuki. Nie będę tym razem wnikał w ich pochodzenie, dokonywał ich kulturowego czy innego podziału, ale jedno jest pewne - teraz jest epoka renesansu dla tatuaży i o ile jeszcze kilka, kilkanaście lat temu można było czuć się nieswojo z odsłoniętym tatuażem, to dziś jest to już traktowane jako standard, a jeśli nie to przynajmniej są one zdecydowanie bardziej do przyjęcia.
Wrócę jeszcze tylko na chwilę do osób, które raczej nie akceptują tatuaży i podsumuję, że ich pryzmat oceny człowieka jest małostkowy i dość obłudny, ale by nie krzywdzić ich tak surowym osądem dodam, iż jakby się zastanowić to nawet Ci którzy mają tatuaż oceniają innych przez ten pryzmat jednak w innej skali. Dla porównania:
Osobnik na zdjęciu obok przez osobę nie lubiącą tatuażu zostały najprawdopodobniej zwymyślany... (że jak tak można, taki szanowany zawód, a tu tatuaże itp) natomiast przez osobę, która ma lub lubi tatuaż uznana byłaby za pewnego rodzaju swojaka... (spoko koleś, swój człowiek, konował, a taki luźny itp).
Ale oczywiście nadmienię, że to wyłącznie moje zdanie i wcale nie trzeba się z nim utożsamiać, a poza tym to typowe dla mnie uogólnienie.

Czas na osoby, które nie mają tatuażu, ale te swoiste dzieła sztuki i amulety społecznej akceptowalności (w pewnych kręgach) prędzej czy później pojawią na ich skórze, a jeśli nawet nie to będą obiektem westchnień i corocznych postanowień, że w tym roku to już na pewno zrobię sobie tatuaż.
To często osoby stosunkowo młode w wieku 15-20 i często też niezdecydowane - stąd fakt, że nie posiadają jeszcze tatuażu. Tym osobom tatuaże podobają się i to nawet bardzo. Oglądają w serwisach fotografie wytatuowanych osób, szukają idealnego wzoru i miejsca na spełnienie "marzenia", czyli gdzie by go sobie wkomponować. Te osoby robią go czasem w tajemnicy przed innymi i dzielą się faktem jego istnienia tylko w zaufanym kręgu znajomych. Tutaj pojawia się dyskretny napis na nadgarstku, zakrywany biżuterią czy w innym, czasem intymnym zakątku skóry.
Czasem jeszcze strona finansowa jest elementem, który jest decydujący, czasem względy zdrowotne (choroby skóry), a czasem obawa o brak akceptacji rodziny - tu najczęściej rodziców. Są w tym gronie również osoby, którym tatuaże się podobają, ale uważają swoje ciało za "świątynie" i nie chcą się okaleczać - bo jakby nie było ślad zostaje na zawsze lub znika za kwotą często przewyższającą wartość dzieła i przy okazji mniej lub bardziej nieprzyjemnego zabiegu plastycznego.
Dla wszystkich, którzy jeszcze nie mają tatuażu, a pragną bardzo sobie zafundować takie "znamię" mam kilka wskazówek, które może nie gwarantują satysfakcji z noszenia kolorowych lub monochromatycznych malowideł na naszej skórze, ale przynajmniej minimalizują ryzyko totalnego niezadowolenia, wstydu, czy problemów innej natury.
Po pierwsze - mierz siły na zamiary - jeśli nie masz wystarczająco dużo pieniędzy na tatuaż - zaczekaj i dozbieraj. Nie decyduj się na inny, mniejszy, mniej ładny, a co najważniejsze nie wykonuj "po znajomości" w zaciszu domowym znajomego kolegi czy innym szemranym miejscu. Decydując się i z odpowiednim budżetem wybieraj studia tatuażu, które cieszą się dobrą opinią w tym środowisku, a najlepiej jak odnoszą sukcesy na konwentach tatuażu. Możesz zawsze wybrać się osobiści i porozmawiać, poprosić o pokazanie prac. Musisz "zaufać" osobie, która będzie Cię tatuować. Aaaa! I przygotuj się na ból. To nie łaskotanie czy lekkie drapanie. To pewnego rodzaju "kaleczenie" skóry, którą musisz się później odpowiednio opiekować, by mogła dobrze prezentować wybrany wzór.
Po drugie - nie szukaj dla siebie wzoru w tatuażach już zrobionych, chociaż może to być pewnego rodzaju inspiracja. Skup się raczej na wymyśleniu oryginalnego wzoru, którego szybko nie znajdziesz u kogoś na skórze. Niech to będzie dopasowane do Ciebie, Twojej pasji, czegoś co nie trwa chwilę, a później jest nie modne, traci swój urok razem z przeminięciem mody na wzór, który wybrałeś pod wpływem chwilowego zauroczenia. Niech to będzie wzór ponadczasowy, Twój, jedyny niepowtarzalny. Przepraszam za szczerość, ale unikaj imion. Unikaj szczególni imienia swojej dziewczyny, bo co powiesz kolejnej? Że to była twoja tragicznie zmarła miłość i jeszcze się nie ogarnąłeś? Może i uda Ci się kogoś poderwać na taki tekst, ale co dalej..? Mniejsza z tym...
Na początek możesz wybrać wzór jednobarwny, a jeśli najdzie Cię ochota zawsze możesz go pokolorować.
Po trzecie - Dobrze wybierz dla niego miejsce. To nie broszka czy łata. Nie przeniesiesz go w inne miejsce, gdy uznasz, że tu jednak nie pasuje, więc poświęć na to tyle czasu ile potrzeba, aby w przyszłości móc się nim pozachwycać, a kiedy przyjdzie taka konieczność nikt go nie dojrzy.

Grupa trzecia, a raczej pierwsza. 
Ja mam tatuaż. Ty masz tatuaż. On i Ona również mają tatuaż lub tatuaże. Ta grupa dzieli się jeszcze na mniejsze grupy, ale o tym innym razem. My już dokonaliśmy wyboru. My pewnie nie rzadko popełniliśmy błąd w wyborze. Może studia, może miejsca, a może wzoru... Ja pewnie wszystkiego po trochu i stąd pomysł na ten post. 

Mam nadzieje, że osoby nie lubiące tatuażu choć w części zrozumieją tych, którzy go mają lub chcą mieć. Ci, którzy się właśnie decydują wezmą pod uwagę moje wskazówki, a pozostali nie będą mi mieć za złe, że przy okazji kolejnego, kiedyś postu pozwolę sobie na przedstawienie mojego punktu widzenia, co do tej społeczności i może nawet pod tytułem "pokaż mi swój tatuaż, a powiem Ci kim jesteś..."



Wymówka



Wymówka. Można by rzec, że to "zmora" ludzkości. Równie destrukcyjna, jak brak konsekwencji. Bo czy wymówka nie jest śmiertelną chorobą naszej konsekwencji?! 
Ile razy czyniliście sobie co najmniej noworoczne postanowienia?! Od którego poniedziałku zaczynasz dietę?! Który już raz rzucasz palenie?!
Co powoduje, że nam się nie udaje?
Co powoduje, że postanowienia noworoczne są często tymi samymi, co sprzed roku?
Dlaczego tak się dzieje?!

To przez brak konsekwencji. Trudno się z tym nie zgodzić. Wielokrotnie "pracowałem" nad swoją konsekwencją próbując trzymać się ustanowionych samodzielnie zasad. Często jednak całe ustanowione zasady legły w gruzach i konsekwencja stawała się zwyczajną niekonsekwencją! Typowe... Nie tylko polskie, ale i ludzkie.
W listach motywacyjnych i CV często czytamy, że ktoś jest konsekwentny. Złośliwie można by zapytać nie na czym polega owa konsekwencja, a jak długo trwa.

Teraz trochę mniej uogólniając.
Jesteśmy w stanie być konsekwentnymi. Są (z pewnością) dziedziny życia, gdzie nawet jesteśmy. Tu chwilę muszę się zastanowić... No dobra. Nic na szybko nie przychodzi mi do głowy, ale załóżmy że tak właśnie jest. I są obszary naszego życia, gdzie króluje niekonsekwencja. A króluje ponieważ nasza rasa opanowała do mistrzostwa wynajdowanie wymówek. 


- nie mam z kim zostawić dziecka
- ta praca jest taka stresująca
- jest już z byt późno
- jest zbyt zimno
- przecież pada deszcz
- byłem taki głodny
- nie miałam co na siebie włożyć
- nie mam czasu...

Lista mogłaby być nieskończenie długa, jednak tematem głównym nie jest wymienić, jak najwięcej wymówek, a zwrócić uwagę na prawdziwy powód naszej niekonsekwencji.

Mówi się, że dzieci uczą nas konsekwencji. Hmmm... Jednych uczą innych nie. 
Jeśli całe życie nie byliśmy konsekwentni to i dzieci nas tego nie nauczą. Nie nauczą ani dzieci, ani psy czy koty... Jedynie sami możemy nauczyć się bycia konsekwentnym, ale do tego trzeba konsekwencji. Taki sobie paradoks.
To oczywiście moja osobista teoria, może nie poparta badaniami, jednak mam już trochę różnych doświadczeń i znam niektóre doświadczenia znajomych, co potwierdza moją tezę o byciu konsekwentnym lub nie.

Każdy z nas ma tak zwaną strefę komfortu, co oznacza, że chętniej wybieramy do zrobienia zadania, które po prostu lubimy robić, a rzeczy za którymi nie przepadamy często odkładamy na ostatnią chwilę. Tutaj również widać jak działa nasza konsekwencja, bo jeśli coś lubimy robić to będziemy to robić tak często, jak tylko będziemy mogli czyli dość często, a co za tym idzie - konsekwentnie. W innych przypadkach szukamy wymówek by czegoś nie zrobić i robimy takie rzeczy stosunkowo rzadko, a w nich jesteśmy najczęściej niekonsekwentni.
To zapewne temat do dyskusji. Ja jednak tak właśnie to widzę.


Osoba z nadwagą może nawet otyła codziennie lub przynajmniej raz w tygodniu deklaruje sama sobie, że przejdzie na dietę. Jakąkolwiek, ale przejdzie. Może nawet przychodzi dzień, że zaczyna taką dietę, jednak już po kilku dniach (najczęściej) niepokojące objawy zdrowotne, brak składnika diety w sklepie lub brak czasu powodują zaniechanie diety. Czyli... Coś, co lubię robić - w tym przypadku jeść i to jeść dobrze lub nie lubię robić - również w tym przypadku, nie lubię gotować, więc jem byle co - są powodem do szybkiego znalezienia wymówki i zaprzestania konsekwencji w realizowaniu postanowienia. Pewnie kolejnego już w tym roku.
To samo tyczy się postanowień: rzucę palenie, zacznę ćwiczyć, nauczę się obcego języka. Tutaj przychodzi nam niezmiernie łatwo zaniechanie działania w osiągnięciu takiego celu. Łatwiej można by przyjąć, że dla postanowień typu: zdobędę Mount Everest, czy objadę kontynent na rowerze wymówki są zrozumiałe, bo przecież to jest droga wyprawa lub wyprawa, do której trzeba się przygotowywać wiele miesięcy, a jednak są ludzie którym się udaje. Są ludzie, którym się udaje zarówno zdobyć wspomniany szczyt, czy objechać kontynent na rowerze, ale i są tacy, którzy potrafią wytrwać w diecie, dają radę żyć bez papierosów czy wytrwać wiele lat, nawet do końca życia w postanowieniu utrzymania wysokiej sprawności fizycznej, która kojarzy się i często jest związana z lepszym zdrowiem i świetną sylwetką.
Dlaczego im się udaje?! Co mają oni, a czego nie mamy my?!

Motywacja + Determinacja = konsekwencja
Słowa klucz. Czy jedynie w ten sposób można zrealizować plan, wytrwać w postanowieniu, osiągnąć cel?
Moim zdaniem tak. 

Myślę, że postanawiając "coś" nie zadajemy sobie pytania, a jedynie określamy cel lub zadajemy niewłaściwe pytanie. Nie pytamy się, nie poszukujemy informacji jak do tego dotrzeć, a jedynie cel ostateczny jest naszą marną projekcją. Chcemy rzucić palenie, ale nie wiemy jak. Chcemy schudnąć, ale słabo oceniamy nasze szanse. Chcemy nauczyć się języka, ale nie potrafimy odnaleźć w sobie na tyle cierpliwości by w tym wytrwać.
Brak motywacji. Słaba wiara w powodzenie takiego postanowienia już na początku niemrawych działań jest podwaliną naszej porażki.
Chętnie oglądamy kolorowe czasopisma i czytamy o ludziach, którym udało się zrealizować "nasze" postanowienie i zamiast odnaleźć w tym motywację na starcie szukamy wymówek.
Bo czy nie jest tak, że oglądając zdjęcia celebrytki, która kilka miesięcy wcześniej urodziła dziecko, a w trakcie ciąży przytyła poważnie nie zastanawiamy się, co takiego uczyniła, jakich wyrzeczeń musiała doświadczyć i ile potu wylać, a zamiast to wmawiamy sobie, że za jej sukcesem stoją grube pieniądze, sztab nieosiągalnych dla nas trenerów, dietetyków i wizażystów. Tymczasem w naszym otoczeniu, pewnie nawet nieodległym sąsiedztwie można znaleźć podobne przypadki realizowane w odosobnieniu, bez licznego grona specjalistów. Wiele kobiet ale i mężczyzn zmaga się codziennie ze swoimi słabościami i walczy by osiągnąć cel, wytrwać w postanowieniu i całe szczęście wielu się to udaje. Udaje się, bo znalazły motywację, były wystarczająco zdeterminowane i konsekwentne.
Podobnie z innymi postanowieniami wymienianymi powyżej, ale i takimi, których zwyczajnie nie wymieniłem.

Uważam, że aby zrealizować podobny cel należy się na nim skupić. Zaplanować jak najbardziej dokładnie sposób w jaki chcemy go osiągnąć i odnaleźć w sobie wystarczająco dużo motywacji i determinacji do jego osiągnięcia.
Trudniejsze to będzie tym bardziej i bardziej będziemy przyjmować wymówki. Jeśli nie będziemy umieli powiedzieć "nie" komuś, kto świadomie lub nie będzie chciał nas odciągnąć od naszego celu. Tym trudniejsze to będzie im bardziej liczymy się z innymi nie licząc się z samym sobą. Jeśli ważniejsze jest dla nas co powiedzą inni, czy co inni robią... Zawsze będziemy mieć problem w realizowaniu naszych postanowień, a nasza niekonsekwencja i umiłowanie do wymówek będą brały górę!

Zatem...

Marzenie
Cel
Plan
Motywacja
Determinacja 
Konsekwencja
Tak!

niechciejstwo 
marazm
nuda
lenistwo
wymówki 
niekonsekwencja 
NIE

Powodzenia!
I do Dzieła!

środa, 23 stycznia 2013

Facet i Joga



Najpierw powoli, nieśmiało, z dużą ciekawości i trochę obawą poszedłem. Poszedłem bo moje zauroczenie nie przyszło do mnie. Choć to też nie do końca prawda, bo podchodziło do mnie kilka razy w różny sposób, jednak wtedy daleko było do zauroczenia, to ledwie ciekawość (wtedy) była. Dziś już z pewnością jest czymś więcej. I czas pokaże czym jeszcze może być dla mnie. Wracając jednak do momentu, kiedy to ja musiałem wyjść na przeciw memu zauroczeniu i poddać się jego urokowi mogę powiedzieć, że od tamtej pory poddaje się bezwiednie i niemalże w całości.
No dobrze... do sedna można by rzec w końcu... co to za zauroczenie?! Śpieszę wyjaśnić. Otóż poddałem się urokowi niczego innego (w tym przypadku) a właśnie Jogi. Zauroczyła mnie Joga... Zauroczyła swą surowością, dyscypliną, ale również a może i przede wszystkim ogólnym pięknem i erotyzmem. Właśnie erotyzmem, bo jakże pięknie wygląda ciało ludzkie (tu mam na myśli kobiece) w cyklu póz (asan) jak choćby "powitanie słońca". Z jak wielką gracją i w jakże pociągającym rytmie odbywa się tutaj płynny ruch, jak uroczo wyginają się kręgosłupy, jak nie bez wysiłku napinają mięśnie... Poezja...

Od tamtej pory nie upłynęło wiele czasu, a nawet upłynęło go całkiem mało bo raptem kilka tygodni, ale jestem przekonany, że to nie jest chwilowa fascynacja. Wiem o czym mówię... kilka chwilowych mam już za sobą. Co prawda zawsze sobie obiecywałem, że to jest to... z tym zostanę na dłużej... jednak różnie ze mną bywa - niestety, bo tu akurat nie ma się czym chwalić... Konsekwencja nie jest moją mocną stroną, ale nie o tym, nie o tym.


Co to jest Joga? 

Może tak powinienem zacząć. Jednak zwyczajnie zawładnęły mną emocje i pobiegłem w górnolotny opis fascynujących mnie pozycji i związanych z nimi ruchami. Nie będę tutaj przytaczał encyklopedycznych regułek. Możecie znaleźć je sami w przepastnych bibliotekach Internetu. 
Ja chciałbym powiedzieć Wam Czym dla mnie jest Joga. Jak działa na mnie, czego chcę od Jogi, a raczej czego chcę od siebie w Jodze.
Na wstępie przepraszam. Przepraszam wszystkich tych, którzy chcieliby znaleźć tutaj głęboką filozofię, tantryczną podstawę jakby nie było ćwiczeń fizycznych, czy może podstawy do określenia, a może zdefiniowania jogi jako sekty. Niestety nie. Nic podobnego tutaj się nie znajdzie. Mój wywód oparty jest jedynie na moich emocjach i doświadczeniach wyniesionych przez początkującego studenta jogi, amatora w każdym calu stąd odbiorcą tych treści może być głównie podobny do mnie amator szukający inspiracji lub sposobu do zrealizowania na przykład swoich noworocznych postanowień. Tak... Taki odbiorca może dowiedzieć się czym jest joga, ale przekonany jestem, że doświadczony Jogin, instruktor czy nauczyciel Jogi również może czerpać stąd naukę... dlaczego by nie... Osobiście zawsze byłem ciekaw, jak docieram do odbiorców moich wypowiedzi, jak wpływam na ich decyzje (jeśli wpływam), więc instruktorze, Joginie, nauczycielu Jogi - tutaj znajdziesz skromne wyjaśnienie czym dla prostego, początkującego uczestnika tych ćwiczeń jest joga. Proszę jedynie o odrobinę cierpliwości, bo zacząć bym chciał od tego czym wcześniej była dla mnie joga, co może też wyjaśnić dlaczego tak późno i czy nie za późno dopadła mnie ta fascynacja.
Owszem. Słyszałem przecież o jodze już dawno, dawno temu, wiedząc niewiele mniej wtedy, niż wiem dzisiaj na czym polega. Mniej więcej... Strasznie lubię powiedzenie mniej więcej. Bo w sumie mniej czy więcej... hmmm... Mniejsza z tym.
Jak już zacząłem - wiedziałem na czym polega, ale zupełnie nie mogłem znaleźć w niej (w sumie to rodzaj żeński) miejsca dla siebie. Trudno mi dziś przypomnieć sobie czy szukałem wymówek żeby nie spróbować, czy pochłonięty byłem czymś, co zupełnie wykluczało ten typ zajęć czy może uważałem, że facet i joga nie idą w parze. To chyba najbardziej prawdopodobne. Faceci, a szczególnie Ci, którzy "czują" się facetami traktują ten typ zajęć, gdzie przewagę frekwencyjną stanowią panie jako nie męskie. Jeśli nie leje się pot, czasem krew i nie nosi to znamion samoobrony, czy rozbudowy masy mięśniowej to nie jest to miejsce dla niego. Oczywiście... Jest to krzywdzące uogólnienie, jednak wcale nie nieprawdziwe i tak też było ze mną... Uważałem, że chodzenie na jogę nic nie wniosłoby w moje życie i byłoby plamą na mojej jakże ważnej wtedy męskości. Poza tym już wtedy jogę uprawiały - jeśli tak to ujmować - światowej sławy gwiazdy show biznesu jak Madonna, Dawid Bowie i wiele innych, co dla mnie (również wtedy) było podstawą do wyciągnięcia kolejnego uogólnianego i krzywdzącego wniosku, że joga jest dla snobów. Jakże się myliłem. Przepraszam... 


Postanowiłem się przełamać.




W tradycyjnym stroju do ćwiczeń - w tym przypadku t-shirt i krótkie spodenki - poszedłem...

Czułem się strasznie niepewnie. Jak zagubiony dzieciak starałem się naśladować przygotowania pozostałych uczestników zajęć mając nadzieję, że wiedzą co robią i przyglądając się temu co i skąd zabierają, jak i gdzie kładą i co sami robią... I zaczęło się. 

Zdjąłem z wieszaków na ścianie syntetyczną matę, z rogu dużego, ciemnego pomieszczenia z drewnianą podłogą pobrałem drewniany klocek i z pudła w innym miejscu pod ścianą wziąłem poskręcany ciemny pasek. Obładowany tymi w sumie prostymi akcesoriami znalazłem kawałek pustego miejsca w skrajnym, ciemniejszym rogu  sali i zacząłem układać wszystko zgodnie z zaobserwowanym schematem. Mata równo ułożona, drewniany klocek z paskiem leżą obok maty... Teraz szybciutko pod ścianę zdjąć buty, bo przecież wszyscy na bosaka, część uczestników tajemniczego zgromadzenia zupełnie na boso, część w skarpetach... Profilaktycznie zostałem w skarpetach.
Przysiadłem niezdarnie na środku maty w oczekiwaniu na instrukcję mistrza Jogi... 
Rozglądam się się dyskretnie zerkając w lustro - siedzę na wprost - ciężko usiąść inaczej - lustro jest na całą szerokość sali. Szukam mało pewnym wzrokiem kandydata na mistrza ceremonii... Kilka osób już się zaklasyfikowało po dyskretnym oszacowaniu wyprostowanych sylwetek w zgrabnym siadzie, ale brakuje mi przywódcy, kogoś ktoś to stadko poprowadzi. Przecież nie jestem na zajęciach dla zaawansowanych, gdzie być może nie trzeba żadnych instrukcji, a każdy wie, co ma robić lub w milczeniu, ślepo wykonuje ruchy śledząc, czy odwzorowując mistrza. Zapatrzony w skupione sylwetki ledwo widoczne w półmroku sali przegapiłem najważniejszą z nich. 

Jest.

Ciemne włosy, dopasowany, estetyczny strój opinający smukłą, zdyscyplinowaną sylwetkę. Widać od razu kto tu rządzi. Wyprostowana mistrzyni z lekko szyderczym uśmiechem wbija we mnie szpilki swoich oczu dając mi do zrozumienia, a może i komuś jeszcze, że jestem po raz pierwszy... skąd wie? I mam odpowiedź... "Widzę, że mamy nowe twarze... kto nie siedzi na klocku musi być pierwszy raz...". No i wpadłem. 
Jak mogłem przeoczyć tak istotny element. No amator ze mnie i to do kwadratu. Teraz z głupkowatym uśmiechem wspinam się na drewniany klocek starając się znaleźć na tyle wygodną pozycję na ile to możliwe. Nie udaje mi się. Siedzę jak paralityk z miną uśmiechniętego głupkowato spóźnionego studencika, wpadającego na salę wykładów znamienitego profesora, robiąc przy tym niemiłosierny hałas - coś w stylu pazura przeciągającego po szkolnej tablicy. Zaczynamy... Oddychanie. Nie mogę się skupić na niczym innym, jak tylko na oddychaniu. Instrukcje są wyraźne, więc podążam  za nimi tracąc zupełnie rachubę czasu. Głębokie oddechy wypełniają salę. Jestem przekonany, że każdy bardzo stara się oddychać głęboko i za każdym razem wydłużając zarówno wdech, jak i wydech. Jestem przekonany, bo nie widzę tego. Oczy mamy zamknięte...
Otwieramy oczy i wstajemy... Teraz przez najbliższe około 60 minut będziemy się napinać próbując z gracją wytrwać w demonstrowanych pozycjach o najprawdopodobniej hinduskich nazwach, które zaraz tłumaczone są na język polski. Nie będę opisywał poszczególnych pozycji, bo pięknie obrazują je dostępne w sieci na przeróżnych serwisach fotografie. Nie będę też opisywał jak czułem się wykonując je wtedy. Podsumuję za to w możliwie krótki sposób, co takiego spowodowało, że te w sumie 90 minut zauroczyło mnie jogą.
Wszystkie te z pozoru łatwo wyglądające ćwiczenia, pozycje uświadomiły mi, jak słabym człowiekiem jestem. Nie w sensie psychiczny, a właśnie fizycznym. Pomimo wielu lat ćwiczeń siłowych o różnej intensywności i niestety różnej systematyczności okazało się, że jestem bardzo słaby. W trakcie tych kilkudziesięciu minut przebywania w uroczo nazywanych pozycjach psa z głową w górze, psa z głową w dole, pozycją wojownika, czy może drzewa zwyczajnie cierpły mi ręce, chwiałem się na wszystkie strony i rozjeżdżałem. Cały się zasapałem i dość mocno zgrzałem. Ale po tych ćwiczeniach mogliśmy wszyscy zasłużenie odpocząć. Ułożyć się w wygodniej dla siebie pozycji i oddać relaksacji. 
W tle przez całe zajęcia grała nastrojowa, spokojna muzyka, którą usłyszałem dopiero teraz. Ta muzyka, ponownie seria spokojnych acz głębokich, pełnych oddechów i słowa prowadzącej wprowadziły mnie w fazę relaksu. Ponownie utrata kontroli nad czasem i po chwili wracamy do rzeczywistości, poruszamy kończynami, przewracamy się na bok i powoli siadamy. Wszyscy dziękujemy sobie i klaszcząc wstajemy. Koniec ćwiczeń, koniec męczarni i koniec upokorzeń. Przez chwile tak pomyślałem, jednak reakcja organizmu była zupełnie inna niż początkowa reakcja mojej głowy, mojej świadomości. Uśmiech na zmęczonych, pokrytych rumieńcami twarzach emanują zadowoleniem i pewnego rodzaju spełnieniem. To się udziela i ja również z uśmiechem odkładam pobrane wcześniej przyrządy wkładam buty i wychodzę z sali.
Po powrocie do domu sprawdzam w internecie zapamiętane nazwy demonstrowanych i odwzorowywanych pozycji przyglądając się odwzorowującym je modelom na wielu, bardzo wielu pięknych fotografiach. Jakże byłem zaskoczony ilością facetów na zdjęciach. Owszem... całe piękno, całą grację i misterność jogi oddają modelki, jednak siłę i hardość - modele. Ze swoimi może niewielkimi, ale napiętymi mięśniami, skupionymi twarzami dodają męskości do tej niedocenianej przeze mnie dyscypliny. Zapatrzyłem się i zapragnąłem posiąść takie umiejętności.
Nie jest wcale łatwo, ale gdyby było - to pewnie było by to zupełnie nudne i nie interesujące doświadczenie.
Kolejne zajęcia przebiegły w bardzo podobny sposób, ale tym razem siedziałem na klocku w pozycji, która powinna być siadem skrzyżnym, ale nie sądzę żeby nią była. Starałem się za wszelką cenę siedzieć z prostymi plecami, a w trakcie zajęć posłusznie i starannie wykonywać polecenia prowadzącej zajęcia oczywiście z różnym efektem. W dalszym ciągu mało stabilny i z cierpnącymi rękami, ale uparty i zdeterminowany kontynuowałem mozolne dążenie do poprawy swej siły, postawy i ogólnego samopoczucia.
Za każdym kolejnym razem dostrzegam coś nowego. Czuję się lepiej choć nie czułem się źle, poprawia się moja stabilność - potrafię ustać dłuższą chwilę na jednej nodze - teraz nawet z zamkniętymi oczami. Odnoszę wrażenie, że śpi mi się lepiej, ale na sam sen wpływa jeszcze wiele innych rzeczy, więc nie chciałbym przesadnie gloryfikować samej jogi. I co chyba najważniejsze, bo zależało mi na tym bardzo - karykaturalne na początku pozy dziś wyglądają znacznie lepiej, bardziej prawdziwie i niektóre nawet przypominają te z fotografii, które oglądałem motywując się do tego by wytrwać w jodze tak długo, jak to tylko możliwe.



Czas chyba na podsumowanie...

Obiecałem, że wyjaśnię czym dla mnie jest joga, co chciałbym w niej osiągnąć, czego się nauczyć. I podobnie jak wyjaśniałem na początku swojego wywodu - to moja wizja jogi, tego jak ją postrzegam i za co cenię. Wiele jest jeszcze rzeczy, które powinienem poznać, doświadczyć, odkryć w jodze, więc wiele osób może uznać, że mam zbyt małe doświadczenie, by wypowiadać się w tej kwestii, ale tak właśnie czułem i uznałem, że warto się podzielić nawet takimi doświadczeniami. 
Zawsze chciałem zrobić szpagat, być giętkim i elastycznym, a zarazem twardym i silnym o imponującej muskulaturze i dumnej sylwetce. Już wiem, że większość z tych rzeczy mogę osiągnąć dzięki zajęciom jogi. Za każdym razem dostrzegam minimalną różnice w swoich możliwościach zrobienia kiedyś szpagatu. Po każdych zajęciach odczuwam satysfakcje, że wytrwałem długo w trudnej asanie i cieszę się jeśli dostrzegam w lustrze, że lepiej panuję nad swoją równowagą. 
Zostałem zaciekawiony. Zaciekawiony na tyle, by nadal w tym uczestniczyć, by wytrwać i korzystać. Tak, korzystać. Na wszystkich zajęciach w jakich brałem udział słyszę, że to właśnie czas dla mnie. Czas, który pozwala na odrobinę egoizmu, na pomyślenie właśnie o sobie. Może to brzmi egoistycznie i nie prawdziwie, bo przecież nie tylko na jodze myślę o sobie. Trochę się usprawiedliwiając większość z nas ma w sobie egoistę i w różnych momentach, chwilach pozwalamy sobie na uszczęśliwianie samych siebie. I to wcale przecież nie jest złe. Bo w gruncie rzeczy zasługujemy na to by móc sobie dogodzić, uczynić coś dla siebie. Oczywiście nie potrzebowałem do tego zajęć jogi, ale one uzmysłowiły mi, utwierdziły w świadomości, że to nic złego myśleć o sobie i czynić coś dla siebie.
Zatem z jogi poza ogólną sprawnością fizyczną, poza siłą mięśni głębokich - to te których nie widać, a często są znacznie ważniejsze od tych bezpośrednio pod skórą - poza większą elastycznością i gibkością chcę zyskać coś dla siebie. W tym przypadku to właśnie wszystko pisane po "poza".
Można oczywiście wejść na wyższy poziom zaawansowania...
Można uznać jogę za studia. Można uznać za filozofię. Można dopatrywać się podłoża duchowego, alternatywnej religii.
Można tak na prawdę wszystko, a to czego nie można jest tylko w naszej głowie, ale o tym to już innym razem...