Reklama w internecie Życie...: lutego 2013

Polecam

czwartek, 28 lutego 2013

Coma

Mało jest tak na prawdę zespołów, do których twórczości wracam tak często, jak do Comy. 
Najdziwniejsze jest to, że kilkanaście lat temu nie przepadałem za polskimi zespołami grającymi coś w rodzaju rock'a. Do dziś nie przepadam za sepleniącym Muńkiem, Kukizem, czy Lady Pank. Na szczęście nasze zespoły ewaluowały i dziś coraz więcej jest kapel z dobrym pomysłem na muzykę, posiadających dobry wokal i ciekawe teksty, ale i tak dla mnie do wszystko druga liga i do Comy pozostają im lata świetlne. 
Genialne teksty - to nawet nie teksty, to poezja w świetnej rockowej oprawie, charyzma Roguckiego i aranżacje muzyczne dają na końcu fantastyczne wrażenia z odbioru ich twórczości.
Słuchałem ich wielokrotnie i długo w samochodzie, słucham w radio, ale najczęściej słucham na słuchawkach. To daje mi całkowitą izolację i możliwość skupienia się na tekstach, które za każdym razem wywołują dreszcz i do gardła ciśnie się "śpiew", którego czasem nie jestem w stanie powstrzymać.
Przyznam, że długotrwałe, nieprzerwane słuchanie ich płyt może powodować stany zbliżone do depresyjnych, dlatego warto odpoczywać, zmieniać, urozmaicać słuchaną muzykę. Z resztą... Kto jest w stanie słuchać jednego zespołu non stop w długiej perspektywie czasu?
To wszystko uzupełniają wrażenia z koncertów na których byłem i czym też po krótce chciałbym się podzielić, bo to bardzo fajne wspomnienia, a przy okazji chciałbym gorąco podziękować osobom dzięki którym tam byłem i z którymi tam byłem :)

Pierwszy koncert na którym byłem odbył się w Górnośląskim Centrum Kultury w Katowicach. To spora sala z wieloma rzędami krzeseł, przystosowana do projekcji kina niszowego i spektakli teatralnych. Był to koncert z trasy "Coma Symfonicznie". Jak zwykle genialna muzyka i teksty. Szkoda tylko, że na siedząco. Miałem kilka razy dużą ochotę podnieść się z miejsca i zacząć skakać, kiwać głową w rytm muzyki i z pewnością nie byłbym sam, jednak do niczego podobnego nie doszło. Było wszystko co powinno być na takim koncercie - było głośno, były światła, były ręce w górze i tylko te krzesła... Rogucki już pod koniec koncertu tracił głos i chrypiał, ale sala pełna była jego fanów, więc każdy był to chyba w stanie zrozumieć - to w końcu koncert a nie nagrania studyjne ;) Wtedy to było fantastyczne doznanie - dziś to najmniej lubiana płyta z wszystkich płyt Comy, ale to moja ocena, bo też nigdy nie przepadałem za wersjami koncertowymi - w ogóle.
Inny kapitalny koncert, na którym byłem odbył się w Gliwickim, nota bene kapitalnym klubie rock'owym Rock'a. Do dość kameralne miejsce, ale klimatem pasuje doskonale do twórczości Comy. 
Dość mała scena w jednym z rogów lokalu, całego w kolorze czarnym mieściła się tuż obok miejsca, gdzie na co dzień gra "DJ". Dzięki temu mogłem być na wyciągnięcie ręki z Rogucem, skakać, machać rękami, poddawać się fali, jaką była cała publiczność zebrana w klubie. Bardzo szybko dźwięki wypełniły najdalsze zakątki klubu, a wszyscy zebrani oddając skumulowaną w sobie energię podnosili temperaturę tam, gdzie zwykle nie jest wcale ciepło - Rock'a mieści się w piwnicy przy Gliwickim rynku. Dawno się tak nie wybawiłem w kapitalnej atmosferze i świetnym towarzystwie czas leci tak szybko...
Nie chciałbym, abyście to co teraz napiszę traktowali, jako reklamę, a bardziej wskazówkę, czy nawet radę...
Jeśli lubicie rock, rock'n'roll, metal i podobne klimaty w kapitalnej piwnicznej atmosferze, kameralne koncerty nie małych gwiazd takiej muzyki to gorąco polecam. Sam już dość dawno nie odwiedzałem tego klubu, ale myślę, że w najbliższych tygodniach się tam pojawię, by spędzić sobotni wieczór w opisywanej powyżej, kapitalnej atmosferze przy głośnej i świetnie dobranej muzyce!
A tutaj dla zainteresowanych www.facebook.com/rockaclub

środa, 27 lutego 2013

Crossfit... Co to?


Jako, że zawsze ciągnęło mnie w stronę aktywności i to raczej wytrzymałościowo wydolnościowej to bardzo szybko zaciekawiła mnie kolejna propozycja wręcz hardcorowych ćwiczeń opartych na treningu funkcjonalnym - Crossfit.
Jak większość ciekawostek ta również pochodzi ze Stanów Zjedoczonych i obecnie jest to event porównywany z rozgrywkami amerykańskiego footballu, a największe wydarzenia noszą nazwę Crossfit Games i odbywa się to pod patronatem Reebok.
Co to takiego jest crossfit? Ale tak w prostych słowach i po mojemu, co oczywiście może odbiegać od faktycznych reguł czy zasad opisanych w sposób encyklopedyczny.
Dla mnie to fantastyczna forma zmierzenia się z sobą samym dokonując  w stosunkowo krótkim czasie szeregu morderczych ćwiczeń. Ćwiczenia te podzielone są na trzy główne typy z uwagi na ich cel. 
Część ćwiczeń sprawdza Twoją siłę często w oparciu o trening trójbojowy. Moje ulubione ćwiczenie to przysiad ze sztangą połączony z podrzutem ponad głowę - oczywiście z uwagi na pochodzenie stosujemy najczęściej angielskie nazewnictwo ćwiczeń - thruster.
Ćwiczenia na równowagę to głównie pompki w staniu na rękach, chodzenie na rękach, czy przysiad na jednej nodze itp. Ja tradycyjnie przychylam się do przysiadów na jednej nodze, czasem przy wsparciu linek, czasem bez. Co do stania na rękach to powoli i przy ścianie, a ewentualne chodzenie czy pompki na rękach w moim wydaniu to na razie odległa przyszłość.
Ćwiczenia na wytrzymałość to bieganie, wioślarz, ale przede wszystkim połączenie ciągu ćwiczeń wykonywanych bez przerwy na określoną w czasie ilość powtórzeń. Można się zmęczyć - doświadczyłem :)
Tak na marginesie nie tylko mordercze ćwiczenia (tych nie zdążyłem jeszcze doświadczyć), ale również świetna okazja do nawiązania nowych znajomości z ludźmi, których fascynuje sport, wysiłek fizyczny. Ludzi uzależnionych od dużych dawek endorfin i czynnego, efektywnego spędzania wolnego czasu. Ćwiczyć crossfit można wszędzie. Wystarczy polana, garaż, las... nie potrzeba żadnych wyspecjalizowanych urządzeń - tylko Ty i chęci!

To jedynie bardzo skondensowana informacja na temat crossfit'u - w przyszłości należy spodziewać się więcej...
Tymczasem możecie wpisać na Youtube hasło crossfit lub crossfit games i zobaczcie co tam się dzieje!!! Polecam, aż mi się chce zrobić kilka pompek ;)



Dylematy prostego faceta

Niby banał, ale spotkałem się z takimi poglądami, które spowodowały, że zacząłem się nad nimi zastanawiać i nawet przeczytałem kilka publikacji i całkiem ciekawą książkę...
 
Dać kwiaty kobiecie bez okazji? 
Ja: Dać! 
Kolega: Nie, bo zaczną się podejrzenia, pytania, drążenie tematu, więc po co się narażać na niepotrzebne komentarze i uwagi. Może się okazać, że chciałeś dobrze, a wyszło... jak zawsze.

Podarować kobiecie bieliznę?
Ja: Nie. Szczególnie jeśli nie masz oka do rozmiaru, czy gustu.
Kolega: Niekoniecznie. To może być świetny afrodyzjak i gra wstępna...
Ja: Lepiej nie ryzykować. A co jeśli nie trafisz w gust? Na prezent nie kupisz byle czego, więc narobisz sobie tylko problemów, bo zwrócić bieliznę nie jest łatwo, a i Twoje plany wezmą w łeb i nici z gry wstępnej;)

Otwierać drzwi i puszczać kobietę przodem?
Kolega: No tak...
Ja: Niekoniecznie. Zasady savoir vivre podpowiadają, kiedy należy puścić przodem, a kiedy wejść jako pierwszy, ale co jeśli Twoja partnerka nie orientuje się tak jak Ty, albo (co gorsze) Ty nie orientujesz się, o jakie sytuacje chodzi? Tobie może trudniej przyjdzie wyjaśnienie takiej zasady, żeby nie urazić, czy wprowadzić damy w zakłopotanie. Ale jeśli to Ty nie znałeś zasad, wierz mi - przez najbliższą część spotkania poznasz je, lub nie spotkasz już więcej owej damy, chyba, że masz inne atrybuty przyćmiewające niewiedzę z zakresu savoir vivre.

 
Co odpowiedzieć na pytanie kobiety - jak wyglądam? 
Szczerze czy dyplomatycznie? Nawet jeśli w naszej jak najbardziej szczerej ocenie kobieta podoba się w zaprezentowanej szacie, to możesz się spotkać z różną reakcją, która nie wynika z faktu, że słabo ją znasz. Możesz w zależności od nastroju, który zmienia się między kolejnymi częściami garderoby zostać zupełnie zaskoczony. 
Na tego typu pytania trafnie odpowiadają jedynie mistrzowie, którzy potrafią "zrozumieć" i wyczuć czego w danym momencie oczekuje kobieta, jakiej odpowiedzi. Dla całej reszty to dość niewygodne i irytujące, więc nie rozumiem tego typu retoryki ze strony kobiet...

Jest cała lista "trudnych" pytań, na które nie ma dobrych odpowiedzi.
- o czym myślisz?
Prawda jest taka, że najczęściej o niczym, ale dla kobiet to zupełnie niezrozumiałe i ta odpowiedź nie wchodzi w grę. Jeśli Twoja kobieta orientuje się i zaakceptowała różnice między mieszkańcami ziemi pochodzącymi z Venus i Mars, to nawet nie zada takiego pytania - ale to zdecydowana mniejszość.
Najlepiej odpowiedzieć, że na przykład właśnie zastanawiałeś się nad tym, gdzie możecie się wybrać w najbliższy weekend, ale  to już zobligowuje...

Zachęcam przy okazji tego akurat pytania do obejrzenia dość marnej jakości filmu video, za to wiele wnoszącego i wyjaśniającego skąd pewne zachowania w nas samych i naszych partnerkach.
Różnica między mózgiem kobiety i mężczyzny - można się pośmiać

Czy nie jestem za gruba?
Kochasz mnie?
Podoba ci się nasza nowa sąsiadka?
czy
A jak umrę to się ponownie ożenisz?
Kiedy naprawisz kran?

Pytania pytaniami. Jak by na nie nie odpowiadać zawsze, pomimo czujności z Twojej strony i tak jesteś na straconej pozycji.
 
Podobnie irytujące są dla nas komentarze w stylu:
Jedziesz za blisko auta przed Tobą!
Wyrzuciłbyś śmieci!
Powiedziałbyś coś...
Jak Ty wyglądasz...
Ogoliłbyś się bo drapiesz.
Itp...

To nie oznacza, że nam jest ciężej, czy trudniej. My zwyczajnie wieloma sprawami nie zaprzątamy sobie głowy, skupiamy się na zadaniach, które możemy zrealizować, na "naszych" problemach i może niech tak zostanie... ;)

poniedziałek, 25 lutego 2013

Dobrze pamiętam to zdjęcie



Niezapomniane krajobrazy, przejmujące wydarzenia, wzniosłe chwile i wszystko to utrwalone w ułamkach sekund. Wszystko co kochamy, co nas zaciekawiło coś, do czego chętnie wracamy i dzielimy się tym z innymi – fotografie.
Pełne wzruszeń, dramatyzmu, ale i radości. Amatorskie, profesjonalne, zaplanowane i przypadkowe.
Fotografik zaplanuje, ułoży plan, przygotuje się do tego, co dokładnie chce uzyskać naciskając spust swojego aparatu. Fotograf amator również może planować, ale z własnego doświadczenia to częściej łut szczęścia niż zaplanowane działanie sprawia, że fotografia jest udana na tyle, że mógłbym być z niej dumny. W swoim zbiorze mam kilka, ale to głównie fotografie z okresu, kiedy dostęp do cyfrowych urządzeń był poza zasięgiem amatorów, a cyfrowe lustrzanki były dostępne jedynie dla zasobnych profesjonalistów.
Ja zapamiętałem szczególnie jedną fotografię, która przedstawiała uroczego chłopca, synka znajomych. Miał wtedy niewiele więcej niż rok (tak sądzę). Wybraliśmy się na piknik, gdzieś w okolice Jury. Piękny słoneczny dzień, kocyk, wiklinowy kosz i ciężki Zenit z zakupionym niewiele wcześniej obiektywem (teleobiektywem), którego dokładnych parametrów nie pamiętam. Pamiętam za to chłopca w dżinsowych ogrodniczkach i kolorową chustą z przewagą czerwieni przewiązaną na głowie. Zawsze wesoły, skory do zabawy – fotogeniczny. Ja oddaliłem się znacznie od całej gromady i od kocyka, na którym bawił się Kuba i opierając się o wapienny, dość duży głaz wystający z ziemi ustawiałem ostrość, skupiając się na twarzy dziecka. Zrobiłem dwie może trzy fotografie z podobnych ujęć.
Wtedy niepewność amatora fotografii okupiona musiała być dużą cierpliwością, bo dopiero po wywołaniu filmu i dokonaniu odbitek można było ocenić swoje umiejętności, pomysł na zdjęcie i skonfrontować z tym, co na prawdę chcieliśmy uzyskać.
Wtedy z tej właśnie fotografii byłem strasznie dumny! Pamiętam ją do dziś i pamiętam, że byłem wręcz zaskoczony jakością zdjęcia, tym jak bardzo udało mi się to, co rzeczywiście chciałem uchwycić. Byłem dumny niemal jakbym był ojcem uwieczniającym własnego potomka, a wtedy przecież jeszcze ojcem nie byłem…
Nie wszystkie fotografie są wyłącznie dla nas i naszych najbliższych. Jest przecież przeważająca ilość fotografii, którymi należy się dzielić, które należy udostępniać i pokazywać światu. Nie chodzi o poklask, o uznanie i nagrody, ale o to by inni mogli zobaczyć coś, co normalnie nie byłoby im dane zobaczyć. Piękne krajobrazy, piękni ludzie, całe piękno tego świata, ale też coś, co może mniej chętnie chcemy oglądać i co normalnie mogłoby spowodować, że zwyczajnie odwrócilibyśmy głowę, żeby nie patrzeć na okrucieństwa tego świata - szarą rzeczywistość i cierpienie.
Zachęcam do dzielenia się zarówno kolorem, jak i szarością, radością i dramatem codzienności. Pokażcie, co uważacie za ciekawe i pozwólcie wyrazić innym swoją opinię, która najczęściej będzie wyrażeniem zachwytu dla Waszego talentu, oka, umiejętności uchwycenia chwili, ale czasem może krytyką, która pozwoli wyciągnąć wnioski i poprawić kunszt lub wywołać dyskusję o interpretacji i sensie uchwyconego czasu…
Jeden z serwisów, gdzie można dzielić się fotografiami właśnie powstał i możecie sami zobaczyć, jakie fotografie już się tam znajdują... Portal Fotograficzny

czwartek, 21 lutego 2013

Dalej w temacie jogi


Codziennie uczę się cierpliwości i opanowania nie tylko w kontekście jogi, co do której za każdym razem przekonuję się, że jest bardziej skomplikowane i trudniejsze niż zakładałem na początku, jednak te kilka drobnych obserwacji nie przeszkadza mi kontynuować doświadczania jej i czerpania z niej tego, co najlepsze.
Nie wiem czy to tylko takie wrażenie ale wydaje mi się, że od czasu kiedy po raz pierwszy pojawiłem się na zajęciach jogi sięgam dalej, pochylam się głębiej i co nie jest bez znaczenia - rzadziej boli mnie głowa. Nadal nie potrafię zbyt długo wytrwać w jednej asanie, szczególnie stojącej i po treningu nóg kilka dni wcześniej. Podobnie po treningu górnej partii ciała wytrwanie w psie z głową w dole, czy powolne przejścia z psa z głową w dole do deski i dalej psa z głową w górze... Ale w końcu - nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Staram się nie przejmować niepowodzeniami, za które uważam swoje nogi, jak to ktoś nazwał - są dość drewniane, więc aspiracje na zrobienie pełnego szpagatu troszkę słabną, ale nie gasną. Za to na pocieszenie (siebie) coraz lepiej wychodzi mi łączenie dłoni za plecami, a na pierwszych zajęciach ledwo stykały się opuszki palców. Staję na głowie, a może staram się stawać - no dobra bez fałszywej skromności - staję na głowie. Nie wiem czy robię to prawidłowo, ale utrzymuję równowagę i podnoszę nogi do pionu zarówno zgięte, jak i wyprostowane, co zaskoczyło nie tylko mnie samego.
Utwierdza mnie to w przekonaniu, że wszystko, ale to wszystko wymaga czasu i tylko musimy go sobie dać dostatecznie dużo, aby osiągnąć cel i stosownie mało by się nie zniechęcić. Ja z natury jestem dość leniwy, wygodny (taka cecha, co zrobić), ale nad tym też pracuję, a w przypadku jogi staram się też poza cyklicznymi zajęciami dać coś od siebie. Z własną inicjatywą muszę jednak uważać, bo przy tak małym doświadczeniu łatwo o kontuzję, a to ostatnia rzecz jakiej bym sobie życzył, bo uważam że to cały czas początek przygody z jogą.
Za każdym razem czegoś się uczę, za każdym razem zapamiętuję lepiej sekwencje asan, które później mozolnie próbuję demonstrować i utrwalać, doskonaląc technikę. Całkiem niedawno dowiedziałem się, co oznacza "przykleić pępek do kręgosłupa", ale to wcale nie jest łatwe i cały korpus jest u mnie zbyt rozluźniony lub zbyt słaby - to też jest do poprawy...
Zatem dalej joga i dalej praca na swoimi słabościami. Praca nad wzmocnieniem korpusu, rozciągnięciem i wzmocnieniem nóg - cel to szpagat.
Zachęcam Wszystkich do sprawdzenia, czy Joga nie oczaruje Was podobnie jak oczarowała mnie. Może znajdziecie w niej coś dla siebie i gwarantuję, że przy właściwym podejściu, dystansie do swoich słabości i dużej dawce cierpliwości Joga może być świetną alternatywą do wszelkich aktywności fizycznych, doskonałym uzupełnieniem i czymś, co będzie dla Was...




środa, 20 lutego 2013

Złe samopoczucie

Tak jadąc dziś do pracy, dość zasępiony z niewiadomych powodów zastanawiałem się skąd takie samopoczucie z początkiem dnia. Dla tych, którzy mnie znają, szczególnie tych, którzy znają mnie już długo, to też mogłoby być zastanawiające. Raczej jestem dość pogodną osobą, bardziej optymistą i marzycielem niż twardo stąpającym po ziemi realistą. Może w kilku ostatnich latach mój optymizm troszkę zmalał, to jednak nadal uważam siebie za przyjaźnie usposobionego do życia faceta, więc tym bardziej zastanawiające jest dla mnie skąd ta powaga na twarzy w lustrze, skąd nos na kwintę i jakiś ogólny smutek wewnątrz klatki piersiowej?
Oczywiście, że jest kilka powodów, które mogłyby być wyjaśnieniem takiego stanu rzeczy, jednak nie są one niczym nowym, nie pojawiły się w ostatnich dniach, czy tygodniach, więc to raczej wykluczam. 
Jeśli w ostatnim czasie macie podobne napady niezbyt przyjaznego Wam nastroju, to może należałoby to zrzucić na pogodę?! W końcu od dość dawna nie dotyka nas słońce. Te kilka, czasem kilkanaście minut nieśmiało przebijającego się słońca nie naładuje naszych akumulatorów endorfin, które "jadą na rezerwie". Za to z tego samego powodu zaczyna nam się przelewać inny hormon, którego wysoki poziom przydałby się jedynie wieczorem przed pójściem spać, bo mowa o melatoninie. 
Zatem wierzę w to, że moje dzisiejsze samopoczucie jest wynikiem właśnie takich reakcji chemicznych zachodzących w naszym mózgu. Ale czy to tyle? Wiemy dlaczego tak się czujemy i nic nie możemy z tym zrobić? Ja tak nie chcę. 
Zwykle chodząc nucę pod nosem, co świadczy raczej o dobrym nastroju, czego ostatnio nie mogę w sobie zaobserwować, a już za tym tęsknię. Wole być widziany jako "kosmita" uśmiechający się do siebie w myślach, nucący jakieś melodie pod nosem zamiast marudzić, jak większość naszej nacji.
Może warto wspomnieć, że endorfina nie jest jedynym hormonem odpowiedzialnym za nasze dobre samopoczucie, bo poza nią ważne są jeszcze serotonina i dopamina. Krótko jeszcze, co oznacza każdy z nich, albo raczej za co w naszym mózgu odpowiadają. Wspomniana na samym początku endorfina zwana "hormonem szczęścia" odpowiada za poczucie błogości, serotonina utrzymuje nasz mózg w równowadze psychicznej i dopamina wywołująca zachwyt. Jak w takim razie poprawić sobie nastrój podnosząc poziom wspomnianych hormonów?

Kilka rad: 
1. Gorący, namiętny pocałunek czy zbliżenie seksualne może podnieść poziom endorfin nawet o 200%
2. Dla przeciwwagi - komora kriogeniczna również może podnieść poziom endorfin, jako reakcja obronna organizmu na niską temperaturę.
3. ŚMIECH (szczery) znacząco podnosi poziom endorfin
4. Zjedzenie kawałka czekolady podnosi poziom serotoniny i endorfin



 5. ostre przyprawy, jak chili również zwiększają poziom endorfin, bo nasz organizm zwiększa ich poziom by łagodzić odczucia porównywalne z bólem - endorfiny łagodzą również odczucia bólu
6. Ruch - ćwiczenia fizyczne, bieganie, sport ogólnie dobrze wpływa ana poziom endorfin.

Zatem do dzieła! Do sklepu po tabliczkę czekolady, ucałować namiętnie kasjerkę i w nogi ze szczerym uśmiechem zadowolenia i wysoki poziom "hormonu szczęścia" mamy zapewniony na cały dzień.

Miłego dnia :D

poniedziałek, 18 lutego 2013

Idzie wiosna

Jak co roku i w tym również, na razie jeszcze małymi krokami, ale zbliża się wiosna. Nie widać tego jeszcze w przyrodzie, ale widać w klubach fitness, na siłowniach i w miejscach, które popularne są wśród osób uprawiających sport. 
Frekwencja w takich miejscach o tej porze roku przybiera wysokie poziomy amplitudy, co objawia się najczęściej kolejką do urządzeń cardio (rowerki, bieżnie, orbitreki, stepery itp.), czy koniecznością zapisania się na popularne zajęcia - ostatnio króluje Zumba.
Wraz z planami wakacyjnymi wraca nam świadomość niedoskonałości własnej sylwetki, a może dopiero zaczynamy realizować noworoczne postanowienia... To nie ważne, co nas tu przygnało, ważne że jesteśmy.
Nie wystarczy się tylko pojawić żeby "zaczęło się dziać", ale to zawsze jakiś początek. Tutaj warto się powtórzyć, bo wspominałem już o tym, co zamierzam napisać za chwilę w poście "W zdrowym ciele...", że najlepiej skorzystać z pomocy doświadczonego instruktora, czy trenera personalnego, który po krótkim wywiadzie będzie w stanie doradzić, jakiego typu trening będzie najbardziej odpowiedni w stosunku do celu, jaki chcemy osiągnąć. 
Znowu odniosę się do zasady znanej większości , że przede wszystkim kluczem do naszego sukcesu jest dieta, a za nią idzie odpowiednio skonstruowany plan treningowy i kilka pozostałych elementów w tym My sami.
Już Wam współczuję, bo albo zaufacie trenerowi "z polecenia" i nie będziecie z nim polemizować, ale za to będziecie zdyscyplinowanymi i konsekwentnymi podopiecznymi - albo też będziecie, jak przysłowiowe jajko i znajdziecie sami milion diet i planów treningowych na przeróżnych forach i innych stronach internetowych dedykowanych ludziom podobnym do Nas.
Wyciągnijcie naukę z błędów innych i nie popełniajcie ich ponownie. 
Popatrzcie tylko, jak wyglądają osoby z popularnych programów telewizyjnych, które znajdują się pod opieką profesjonalnego trenera i w odosobnieniu od rodziny i znajomych, nie po to, by zaskoczyć ich po dwóch miesiącach diametralną zmianą, ale dlatego żeby uniknąć pokus, którym my ulegamy. W takim programie nie ma wymówek dla nie zrobienia treningu, nie ma odstępstw od rozpisanej diety, nie ma w pobliżu cukierni, czy restauracji typu fast food, za to jest stojący nad Tobą trener i wyliczone dokładnie menu, które ma zapewnić powodzenie programu odmiany Twojej sylwetki - Twoich przyzwyczajeń.
Warto skorzystać z takich usług z kilku powodów:
- to są specjaliści, którzy znają doskonale anatomię naszego ciała, są w stanie bezbłędnie ocenić typ naszej sylwetki i w zestawieniu z naszym celem dobrać optymalny trening, a z czasem dostosować go do zmieniającego się w trakcie ćwiczeń naszego ciała, uzupełnić o bardziej zaawansowane ćwiczenia, czy wyłapać nasze "oszustwa" 
- to specjaliści znający biomechanikę, którzy dokładnie zademonstrują poprawność wykonania każdego ćwiczenia, aby uzyskać najlepszy jego efekt i uniknąć ewentualnych kontuzji,
- to specjaliści znający bardzo dobrze procesy zachodzące w naszym organizmie, specjaliści dietetycy, którzy umiejętnie przygotują, rozpiszą właściwe do naszych oczekiwań menu, jak masz szczęście to nawet przykładowe potrawy dołączą do takiego planu. Właściwe do naszych oczekiwań nie oznacza, że będziemy jedli zgodnie z oczekiwaniami, ale menu będzie dostosowane do oczekiwań związanych z naszym celem.
Wszystko czego oczekują w zamian (poza standardowa opłatą za ich umiejętności) to Twoja dyscyplina, zaangażowanie i szczerość!
Bez tego na nic wydane pieniądze, przelany pot i bolące mięśnie. 
W trakcie ćwiczeń dopilnują, ale poza salą, poza siłownią, czy klubem fitness możesz liczyć tylko na siebie, swoją wytrwałość, determinację i konsekwencję, a jeśli zawiedziesz, jeśli złamiesz się w chwili słabości i ulegniesz pokusie odstępstwa od rygoru diety, to miej odwagę i powiedz o tym... To też człowiek, nie będzie zadowolony, ale przynajmniej będzie wiedział, że jesteś z nim szczery / szczera.
Jeśli zaś będziesz oszukiwać trenera, to tak na prawdę oszukujesz siebie, a wtedy pretensje w związku z niepowodzeniem możesz mieć wyłącznie do siebie. Możesz opowiadać w koło, że w sumie to Ci nie zależy, że dobrze się czujesz ze swoją sylwetką, ze swym ciałem i ta cała "akcja" była zupełnie niepotrzebna - jeśli to będzie prawda to ok, ale jeśli nie - to dlaczego się oszukujesz?! Czy nie lepiej przyznać się do swoje słabości, wyrazić skruchę, chęć poprawy i bardziej się przyłożyć?
To wszystko wymaga planu, a z tym już samemu sobie nie poradzimy... Doskonale planujemy zakupy żywności do domu - może nie wszyscy, ale staramy się przynajmniej zaplanować menu na kilka dni do przodu i pod to sporządzamy listę zakupów. Potrafimy  zaplanować dość szczegółowo wyjazd na wakacje, przygotowanie przyjęcia urodzinowego, itp. ale nie udaje nam się zaplanować drogi do osiągnięcia celu, jakim jest poprawa własnej sylwetki, wydolności organizmy, spowodowania, że będziemy czuli się lepiej i byli zdrowsi. Jak wspomniałem na początku - nie wystarczy przyjść do klubu - choć to bardzo istotny szczegół. Należy wszystko starannie zaplanować. A jak to zrobić dobrze, jakie za tym idą korzyści i jakie zagrożenia - dokończę już wkrótce, bo znam osobę, która dokonała takiej przemiany.

czwartek, 14 lutego 2013

Serduszkowe święto

Dziś wszystko jest w kolorze czerwieni i pluszowego różu. W wielu lokalach od kilku dni brakuje stolików - to Ci bardziej zapobiegliwi i może bardziej zasobni. Ci bardziej ambitni z kolei nakupują wyszukanych składników na równie wyszukane potrawy, aby zaimponować swojej wybrance. Czasem to wybranka będzie chciała zaimponować - nie ma w tym przecież nic złego, a wręcz przeciwnie - to dość urocze. Jeszcze inni zdobędą się na zakup drobnego upominku, aby wręczyć go w stosownym momencie. Bez względu na to czy będzie to romantyczna kolacja, upominek, a może inna niespodzianka nie powinno zabraknąć kwiatów, bo to w końcu one są zawsze świetnym dopełnieniem prezentu. 
Niby dzień jak co dzień, ale to dziś niektórzy z Was, a nie będzie ich mało, uznają, że to świetny moment na zaręczyny, co będzie podwójną okazją do świętowania dnia zakochanych.
Niektórym robi się lepiej, cieplej na sercu, inni mają powód do utyskiwań, jaki to wpływ ma na nas amerykanizacja życia - jak nie halloween to walentynki, a może jeszcze dzień kobiet i 1 Maj! No dobra to jak "a może Curie Skłodowska też...- to może nie najlepszy przykład" - "Seksmisja"
Szkoda tylko, że całe to święto nie odbywa się jak dawniej w "noc Kupały" w czerwcu, bo i spaceruje się lepiej i jakoś tak radośniej, kiedy na drzewach są już liście i świergot ptaków słychać w koło - tak na marginesie to przez ptaki święto zakochanych przypada właśnie w lutym. Wiecie dlaczego? Dzień świętego Walentego uważany jest za święto brytyjskie, gdzie w lutym rozpoczynają się ptasie gody i ptaki łączą się w pary. Dlatego na wielu kartkach walentynkowych widać motywy ptaków, najczęściej gołębi, które po serduszkach, pluszakach i wszystkich tych różowościach uważane są jako kolejny symbol zakochanych. Ot taka ciekawostka...

Mam nadzieję, że Wszyscy są dziś w dobrym nastroju i tak będzie nie tylko do końca dnia, ale i dłużej. Niech ten dzień zadziała jak placebo, niech na twarzach zagoszczą uśmiechy, a w sercach będzie ciepło i słodko od całej słodyczy dzisiejszego dnia świętego Walentego, od całej czerwieni i różu, od kwiatów, lizaków i innych słodyczy. Niech w restauracjach najlepsi są dziś kelnerzy, niech potrawy udadzą się nad wyraz znakomicie, niech upominki spasują, a kwiaty pachną wyjątkowo pięknie...


Ja już dostałem swoją Walentynkę :)

środa, 13 lutego 2013

My kierowcy


Nie jestem wybitnym kierowcą, nie uważam się za najlepszego, ale z uwagi na ilość czasu spędzanego za kółkiem czuję się kompetentny do zajęcia stanowiska w tej sprawie. 
Zacznę może od prozaicznej jazdy bez świateł, bo przytrafiło mi się to zupełnie nie dawno, przy czym chwilę wcześniej zrugałem innego kierowcę jadącego bez świateł właśnie. 
Fantastycznie, że są już (w nowszych modelach) standardowo montowane automatyczne włączniki świateł, ale ponieważ ja takowego włącznika nie posiadam muszę pamiętać o tym za każdym razem, kiedy wsiadam do samochodu. I nie mam z tym problemu - to  pozostaje na poziomie odruchu, kiedy wsiadam i wkładam jedną ręką kluczyk do stacyjki drugą w tym samym czasie przekręcam włącznik. Jednak mój odruch nie działa, jeśli siedzę w samochodzie na przykład czekając na kogoś i wyłączam światła na ten czas, a później zwyczajnie wracam do prowadzenia auta - bez świateł. Na szczęście dobrzy nauczyciele i na prawdę sporo czasu i kilometrów za kierownicą nauczyły mnie sprawdzać, co świeci się na desce rozdzielczej czy jaką prędkością jadę i szybko orientuję się, że czegoś zapomniałem włączyć (jeśli zapomniałem). To element dość częstego rytuału w trakcie którego sprawdzam, co dzieje się w okolicach samochodu, którym jadę - sprawdzam obraz w lusterkach.
Lusterka w samochodach, to kolejny temat wart poruszenia, bo od tego jak często to robimy zależy, czy jesteśmy świadomymi użytkownikami naszych dróg. 
Na fotografii obok widać bardzo często spotykany obraz, szczególnie na trasach szybkiego ruchu i autostradach, kiedy to oba auta jadą bez mała tą samą prędkością, co trwa kilka minut, gdzie początek manewru pozwala wysnuć hipotezę, że albo Ci kierowcy nie patrzą w lusterka, co by mogło ich trochę usprawiedliwić, albo są bezczelni i wymuszając pierwszeństwo sprowadzają zagrożenie na innych użytkowników dróg. Niepisane prawo większego...
Ale nie tylko kierowcy tych dużych, często nie lubianych pojazdów nie korzystają z lusterek, bo czy nie zdarzyło wam się jechać lewym pasem za kierowcą, który nie dość, że jedzie wolniej niż auta prawym pasem to uporczywie nie podejmuje działań, aby go zmienić i ze swoją techniką jazdy wrócić na prawy pas?
Ciekawym zwyczajem jest też jazda w korku, zderzak w zderzak do samego przewężenia tylko po to, by inne auto nie wjechało przede mnie. I dlatego stoimy wszyscy tak jak stoimy, czasem szturchając się w zderzak, bo bardziej kontrolujemy to co robi kierowca obok, niż co dzieje się z przodu.
Inną sprawą są tak zwani kierowcy jadący w korku na "cwaniaka" chcąc wjechać przed samym zwężeniem, co również mnie irytuje, ale blokując takim ewenementom drogę nie pomagamy wielu innym, starającym się jechać w sposób właściwy.
Zacząłem od jazdy bez świateł, co dość często zdarza się na drogach, jednak częściej niż poirytowanie wzbudza to w nas poczucie współczucia dla takiego roztargnionego kierowcy, który nawet nie reaguje na dawane mu przez innych sygnały. Nie usprawiedliwiam takiego zachowania, jednak nie jest ono tak irytujące, jak nie korzystanie z kierunkowskazów przy manewrach zmiany pasa, zjeżdżając z ronda, parkując na parkingu - rzadziej zapominamy o tym na skrzyżowaniach.
Na skrzyżowaniach za to zapominamy, żeby obserwować sygnalizację świetlną i korzystając z tych cennych sekund grzebiemy w telefonach, schowkach, torebkach, poprawiamy makijaż, a opóźniając start możemy wkurzać wszystkich za nami, którzy bacznie obserwowali sygnalizację świetlną.
Zimowy poranek to też świetna okazja żeby porównać grzywy naszych samochodów, bo od razu widać, kto garażuje swój samochód, kto zapobiegawczo wyszedł wcześniej i odśnieżył, a kto zaspał lub "ma gdzieś" innych i to że niewiele widzi jadąc, bo zrobił sobie jedynie wizjer, a z czapy na dachy sypie się za nim biała chmura śniegu.
A jeśli już w temacie zimowym, to równie ciekawe i typowe zarazem postawy kierowców, a bardziej ich pojazdów można zaobserwować wraz z pierwszymi śniegami, a w wybranych przypadkach przez całą zimę. Chodzi jak łatwo się domyślić o kwestię opon zimowych, letnich czy całorocznych. Ja wiem, jaka jest różnica po zmianie opon na zimowe i nawet się nad tym nie zastanawiam, jednak nasze drogi są pełne znawców ogumienia, którzy wiedzą lepiej na jakich oponach jeździ się najlepiej i ignorują rozwiązania techniczne poparte wieloma badaniami. Nie wspominam tutaj o przypadkach, kiedy niektórych kierowców zwyczajnie nie stać na nowe opony zimowe, ale tak naprawdę nie stać - to w sumie może być materiał na zupełnie inny artykuł. 
I na koniec tylko dodam (znowu w temacie świateł), że irytują mnie montowane w przeróżnych miejscach lampki ledowe, mające zastąpić tradycyjne oświetlenie do jazdy dziennej. Tego nie będę już komentował...
Pamiętajmy tylko o tym, że nie ma idealnych kierowców, że my sami popełniamy czasem podobne błędy za kierownicą i wyładowywanie się na innych kierowcach w niczym nam nie pomoże, a jedynie spotęguje stres i zepsuje humor na resztę dnia, więc cierpliwości i więcej tolerancji...

wtorek, 12 lutego 2013

Wulgarna kobieta

Nie żebym nie przeklinał, ale jakoś stereotypowo u faceta łatwiej to uchodzi niż u kobiety.
Nie potrafię wyobrazić sobie siebie używającego na co dzień i z taką intensywnością wulgarnego słownictwa, jakiego dziś używają przeciętne mogłoby się zdawać kobiety. Przeciętne nie w znaczeniu wyglądu, bo on tu nie ma akurat żadnego znaczenia, jednak ze względu na przeciętność "społeczną". 
Nie pamiętam kiedy po raz pierwszy się zacząłem zastanawiać nad tym tematem, kiedy po raz pierwszy zabolało mnie ucho. Trudno dopasować mi jakąś konkretną datę ale to w końcu nie tak odległa przeszłość, co nie oznacza, że wcześniej nie odnotowywano podobnych "zjawisk" jednak przekonany jestem, że ich częstotliwość występowania i charakter były zupełnie inne, a precyzując - zdecydowanie rzadsze.
Jedyna kobieta, z której ust przekleństwa uchodzą, a nawet bywają zabawne i na miejscu jest moja ciotka, której wulgaryzmy i tak są jedynie skromnym dodatkiem do wypowiedzi, podkreślającym jej emocjonalne zaangażowanie w historię. Cała reszta pań - o zgrozo! Dlaczego?!
Często przeklinający facet to zwyczajny cham i gbur, bez kultury i społecznego obycia za to z niedojrzałym językiem o ubogim zasobie własnego słownika. 
Jak nazwać często przeklinającą kobietę? 
Nie będę się nad tym teraz zastanawiał, ale zastanawiająca jest dla mnie geneza takiego zachowania. 
Może nastoletnie dziewczyny klną, żeby zaimponować "twardszym" koleżankom, może kolegom. Tak kiedyś było z papierosami - tak myślę, ale dziewczyny w wieku dwudziestu, trzydziestu kilku lat i starsze? Tego już nie rozumiem. Co to za moda nastała?! Takie zachowanie - i tu po staroświecku - nie przystoi paniom, nie dodaje animuszu, nie powoduję, że są bardziej atrakcyjne, bardziej lubiane, czy pożądane. W mojej ocenie jest zupełnie odwrotnie.
Słuchając przeklinającej kobiety nie skupiam się na sensie wypowiedzi, bo kojarzy mi się to z słuchaniem pięknej muzyki w trakcie której ktoś uderza wielkim młotem w kowadło. Podoba się? Lubicie tak słuchać muzyki? Ja nie lubię, dlatego ciężko mi jest się skupić na takiej „muzyce”, kiedy coś tak bardzo dekoncentruje.
Zupełnie czymś innym jest aspekt niedopasowania się do interlokutora, który w normalnej rozmowie nie używa takiego słownictwa, a szczególnie kiedy w otoczeniu takich rozmówców przebywają dzieci, których rodzice próbują uchronić je przed zbyt wczesnym poznaniem takiego słownictwa.
Niby można zwrócić uwagę i poprosić o powściągliwość – nie zawsze działa, ale co zrobić w takim przypadku? Zaniechać takiej znajomości z tego powodu? Jak w tej kwestii wychować sobie znajomą?

Podsumowując
To nie dotyczy tylko przekleństw, ale również ogólnego zachowania, które świadczy o dużej nieświadomości wpływu stosowanego słownictwa na naszych znajomych lub braku kultury, szczególnie kiedy upomniana osoba nie potrafi nad sobą zapanować i wulgarne przecinki nie zmniejszają swojej częstotliwości. Dlatego gorąco namawiam, jeśli nie jesteś pewna czy dużo przeklinasz - nagraj swoją rozmowę ze znajomą, znajomym na telefon (większość ma taką możliwość) i odsłuchaj później… Przysłuchaj się czy to co usłyszysz jest według Ciebie do zaakceptowania, czy taką konwersację możesz puścić dzieciakom w przedszkolu? Jeśli mogą słuchać jej dzieci – nie jesteś bohaterką mojego, krótkiego opowiadania i sama możesz czuć się oburzona sposobem konwersacji „nowoczesnej” kobiety.
Kiedy jednak przed puszczeniem nagranego tekstu w przedszkolu należałoby poddać go edycji, aby wyciąć przekleństwa, to moim zdaniem masz problem i warto się zastanowić nad tym w jaki sposób poprawić własną komunikację, bo uważam, że warto. Jestem przekonany, że większość tak bardzo przeklinających kobiet robi to w określonych sytuacjach, czy określonym towarzystwie. Nie wierzę, że tym samym językiem komunikujecie się w pracy, domu sklepie, czy salonie urody.
Nigdy nie jest późno na zmianę złego sposobu komunikacji…
PS.
Jeśli ktoś czuje się urażony tym tekstem, to wyjaśniam, że nie o to mi chodziło, ale z pewnością chodziło mi o to by zastanowić się nad tym w jaki sposób dziś się komunikujemy i jaki to ma wpływ na nasze otoczenie.


środa, 6 lutego 2013

Dziadek cz. II



Nie sposób nie pamiętać takich ludzi, którzy silnie oddziaływali na nas swoją osobowością, doświadczeniami, czy umiejętnościami. Dziadek oddziaływał na wszystkich polach i tylko szkoda, że dziś interesowały by mnie inne niż interesowały wtedy, kiedy byłem dzieckiem. Wtedy skupiałem się na grzebaniu, szperaniu w przepastnych zakamarkach, które skrzętnie pochowane były w całym domu i skrywały niepojęte skarby. Nawet dziś wiele tamtych przedmiotów mogło by dziś mieć status skarbu i nie tylko dla mnie z pobudek emocjonalnych, ale i z uwagi na słuszną ich "starość". Czego tam nie było… Pudełka, pudełeczka z przeróżnymi śrubkami, podkładkami, kulkami z łożysk.  Porzucone wyposażenie starodawnej ciemni z kuwetami, szkiełkami, szklanymi menzurkami i filmami, które pokazywały w negatywach dawny obraz tych samych terenów, ale jakby bardziej otwartych, gdzie czas zatrzymał się nie tylko z uwagi na zatrzymanie w klatkach ujęć, ale i z uwagi na tempo ówczesnego życia.
Uwielbiałem bawić się małymi śrubokrętami, takimi jakby profesjonalnymi, do bardzo małych śrubek, których niezliczona ilość była w każdym małym zegarku, jakie dziadek potrafił rozebrać na części pierwsze i bezbłędnie złożyć usuwając przyczynę ewentualnej awarii zegarka. Pamiętam jak pokazywał mi malutkie czerwone kropki wewnątrz skomplikowanego mechanizmu chronometru i pytał czy wiem co to… To były tak zwane kamienie kwarcowe w popularnych wtedy zegarkach. Tego typu maszyny miały na tarczach specjalne oznaczenie podające przy okazji ilość takich kamieni. Pamiętam później, jak sprawdzałem wszystkie, które trafiły się w moje ręce - 26 quartz. Tak to wtedy rozumiałem i choć dziś wiem, że mechanizm zegarków kwarcowych działa na innych zasadach, to wtedy słuchałem i przyglądałem się z otwartą buzią i…
Postanowiłem się zmierzyć z genami i pewnego dnia, pod nieobecność dziadka zasiadłem na jego miejscu przy stole, wysunąłem szufladę, w której wśród innych skarbów były te zadziwiające śrubokręty. Wiedziałem nawet jak ich używać, jak trzymać i przekręcać by w niemalże profesjonalny sposób wykręcić tą śrubkę, którą właśnie chce się wykręcić. Wyjąłem je na stół, rozwinąłem opakowanie, w którym się znajdowały – każdy w osobnej foliowej przegrodzie. Nie pamiętam dziś skąd, ale miałem zegarek. Zegarek na pasku ze srebrną kopertą i pomarańczowo czarną szybką. Nie był to typowy zegarek. Jego koperta była kwadratowa i symulował on zegarek elektroniczny, jednak jego mechanizm był tradycyjny. Nie działał, więc postanowiłem go uzdrowić – podobnie, jak robił to mój dziadek.
Najpierw zdjąłem wieko zegarka podważając je delikatnie i odsłaniając precyzyjny, acz nie działający mechanizm z wieloma zębatkami, śrubkami i elementami konstrukcji, w których zamocowane są wspomniane elementy. Wyjąłem cały mechanizm z koperty i przyszedł czas na pierwszą śrubkę. Dopasowałem odpowiedni rozmiar śrubokrętu i zacząłem wykręcać śrubka po śrubce. Rozmontowane elementy odkładałem w osobnym miejscu segregując osobno śrubki, koła zębate, super delikatną sprężynę i inne elementy. Chwilę zajęło mi doszczętne rozmontowanie całości. Dałem radę. Nie bez zachwytu i lekkiego zdziwienia, że to nie było takie trudne i w sumie to nic nadzwyczajnego. No bo jak dziecko mogło sobie pomyśleć – łatwizna. Tak… No to czas teraz poskładać to wszystko i najlepiej żeby zadziałało, więc zaczynam się mozolić. Staram się dopasować elementy, które nie dają się do siebie dopasować. Jak to możliwe?! Przecież jeszcze przed chwilą stanowiły zgraną paczkę zamkniętą w dopasowanej kopercie. Dalej się męczę i jestem w punkcie wyjścia. W końcu brakło cierpliwości, bo niczego więcej nie było – choć na początku byłem innego zdania.
Załamany tym, że przerosło mnie zadanie, które sobie sam zadałem, postanowiłem wszystkie części mimo to zamknąć w kopercie – za wszelką cenę. I tak wkładałem kolejno wszystko, co wcześniej wyjąłem, ale już nie skręcałem a wpychałem. Na początku znowu szło łatwo, ale szybko elementy przestały się mieścić i wypadały z przeładowanej koperty, wiec dalej już upychałem na siłę i na siłę, gniotąc wszystko co w środku starałem się zamknąć kopertę deklem, który zdjąłem na samym początku.
Nie wiem dlaczego zadawało mi się, że nikt, a w szczególności mój dziadek się nie spostrzeże, że zegarek już od pierwszego spojrzenia na niego wydaje się z lekka skancerowany. Zwyczajnie go zmasakrowałem, ale że dzieciakom wiele uchodzi na sucho, tak było ze mną w tym przypadku. Przecież nie zrobiłem tego specjalnie, miałem dobre intencje i wzorując się na nim chciałem tylko dobrze. Może inaczej by się to dla mnie skończyło gdyby owy zegarek nie był zwykłym, tanim czasomierzem, a zamiast tego drogocenną omegą, czy inną popularną może i przedwojenną marką z sentymentem.

Dziś tylko się zastanawiam, jak bardzo różne mam geny, jak bardzo się zmieniłem i co tak na prawdę powoduje, że nie mam tyle cierpliwości, nie mam tyle pasji i tylu zdolności, co on. Jakie doświadczenia na niego wpłynęły, a jakie wpłynęły na mnie. 
Mam oczywiście świadomość, że mój obraz dziadka Jasia może być, a i pewnie jest wypatrzony przez pryzmat postrzegania świata jako dziecko, bo z czasem dopiero zaczynamy dostrzegać wady, niepożądane cechy. Wtedy nasz ideał zaczyna wyglądać i zachowywać się jak zwyczajny człowiek wyposażony w kilka dodatkowych talentów, ale ma typowe dla ludzi nałogi i pewnie wcale nie anielską cierpliwość. Jednak teraz wcale mi to nie przeszkadza. Chcę pamiętać go właśnie takiego, pełnego talentów wszelakich, pogodnego, z głową pełną wierszyków i otwartego na ówczesne nowinki techniczne... 

(dla mojego Taty, który odziedziczył znacznie więcej)