
W pewien szary, ponury, mroźny i zimowy dzień leciał sobie ptaszek. Leciał resztką sił, wycieńczony długim lotem i potwornie był głodny. Leciał, a skrzydełka odmawiały mu posłuszeństwa, więc raz po raz gwałtownie tracił na wysokości zwyczajnie spadając, jakby na ułamek sekundy tracił przytomność, po czym nagle ją odzyskiwał i ponownie nabierał wysokości i znowu spadał, aż za którymś razem wycieńczenie wzięło górę i ptaszek przekoziołkował kilka razy odbijając się od wiejskiej ubitej drogi przysypanej zmarzniętym śniegiem pozostając ostatecznie w bezruchu. Koniec jak można się domyśleć jest bliski...

Ciepłe końskie odchody nie dość, że zaczęły przywracać ptaszynie funkcje życiowe, to nawet nakarmiły go nie przetrawionymi ziarnami owsa i słomą. Ptaszek wracał do żywych, ogrzał się i najadł do syta i mógł powrócić do swojej tragicznie przerwanej podróży. Zaczął się rozpychać prostując nóżki i chcąc rozłożyć pobijane skrzydełka.
Całemu zdarzeniu od pewnej chwili przyglądał się równie zmarznięty i wygłodniały, co nasz ptaszek przed jakimś czasem kot. Kotek teraz stał niemalże nad przestygłą i poruszającą się końską kupą czekając, aż ptaszek wychyli się na tyle by mógł go capnąć i zjeść. Ptaszek się jednak dość długo gramolił, więc niecierpliwy kot rozgarnął łapą łajno i chwytając łapkami wyciągnął ptaszka i czym prędzej pożarł, bo przecież bliski był śmierci głodowej.
Niby mało ważna historyjka, jednak z dość ważnym, acz lekko wulgarnym morałem na koniec, który brzmi:
"Nie każdy kto na Ciebie nasra jest Twoim wrogiem, a nie każdy kto Cię z gówna wyciąga jest przyjacielem..."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz