W zdrowym ciele zdrowy duch - to hasło jest chyba
już tak stare, jak stary jest świat. Wiele innych haseł w podobnym temacie zdążyło się
zdezaktualizować, czy wypaczyć, jak równie popularne, ale w nowym wymiarze
"sport albo zdrowie". Może i brzmi śmiesznie, jednak dla wielu ten
slogan jest bardzo prawdziwy i szczególnie zauważalny w sportach wyczynowych, czy w sporcie zawodowym...
Pomimo dużej jakby się zdawało wiedzy trenerów
prowadzących, pomimo zaplecza doradców, biomechaników i rehabilitantów często
dochodzi do kontuzji i faktycznie nie sposób nie zgodzić się z przedstawioną
modyfikacją wspomnianego hasła. Czasem jest to wynik kontaktu w sporcie - większość
sportów to w końcu sporty kontaktowe, więc zderzamy się z kolegą z zespołu, czy przeciwnikiem, wpadamy z impetem na przeszkodę chcąc uratować punkty, nasz nos, piszczel, czy łokieć
spotykają się z twardszą materią i mamy uraz, kontuzje. Wypadamy z gry.
Kilka tygodni, kilka miesięcy - całe życie. To ostatnie
to ekstremum, ale czasem się zdąża, a wtedy - jak żyć?! Nic więcej nie potrafię,
nie zdążyłem odnieść sukcesu, nie mam fachu w rękach, zaplecza, doświadczenia i co
gorsze nie mam wsparcia z organizacji, do której należałem, czy klubu, w którym
grałem, startowałem...
Jest ciężko...
Jest ciężko...
Ja nie jestem zawodowcem, nie uprawiam też sportów
kontaktowych, ale mimo to wielu mnie podobnych pcha się w kontuzje, jak kura pod auto.
Dlaczego? Dlaczego robimy sobie krzywdę? Chyba nie świadomie... Taką mam
przynajmniej nadzieje. A mimo to odnosimy kontuzje, które może w konsekwencjach
nie są tak groźne, jak wspomniana na wstępie, bo zakładam, że uprawiamy sport
amatorsko i z osobistych, czasem snobistycznych pobudek, więc mamy pewnie
prace, czy inne źródło utrzymania. Jednak pozbawiamy się na własne życzenie możliwości
kontynuowania danej dyscypliny, oddalając lub uniemożliwiając realizację zakładanego
celu, bo przecież po coś w końcu ćwiczymy.
I tak biegacz chce ambitnie wziąć udział w jakimś ważnym biegu, maratonie, pół maratonie czy może „biegu katorżnika”.
I tak biegacz chce ambitnie wziąć udział w jakimś ważnym biegu, maratonie, pół maratonie czy może „biegu katorżnika”.
Bieganie niby prosta rzecz, wkładam byle spodenki, koszulkę
czy bluzę, buty sportowe - wstaje i jestem gotowy, wiec - idę pobiegać.
Zapominam o wielu „przed etapach”, które mają mnie uchronić właśnie przed kontuzją. Ubrałem niedopasowane do terenu po jakim biegam buty, zwykła,
cienka podeszwa. Nie rozgrzałem się wystarczająco i moje mięśnie nie były
gotowe na wysiłek, który szczególnie na początku jest ponad nasze możliwości.
Plan był ambitny... Zrzucę przy okazji parę kilo,
poprawie wydolność układu sercowo-naczyniowego i oddechowego, poprawie wytrzymałość. Jednak uszkodzenia mięsni następnego dnia robią ze mnie kalekę i nie umiem
nawet poprawne chodzić, czy podnieść się nie przytrzymując oparcia. Czasem to już zniechęci
do podjęcia dalszych prób. Ktoś inny następnym razem przygotuje się znacznie
lepiej.
Innym razem postanawiamy poprawić nasza sylwetkę, bo
zapada się klatka piersiowa, zamiast kaloryfera na brzuchu nosimy bojler, a
chude, słabe kończyny pragniemy najlepiej w krótkim czasie opakować w piękne mięśnie.
Pominę fakt, że często zapominamy o nogach znajdując
jak na zawołanie milion wymówek, które usprawiedliwiają brak treningu od pasa w
dół – dobra… czasem widzę, że ktoś wspina się na palce, ale umówmy się – to nie
wystarczy.
Dotarliśmy więc na siłownie. Strój mało ważny, byle świeży i może niech spodnie od dresu nie będą zbyt wysoko.
Dotarliśmy więc na siłownie. Strój mało ważny, byle świeży i może niech spodnie od dresu nie będą zbyt wysoko.
Ładujemy hantlami, przerzucamy złom, pocimy się... Po
kilku treningach, jeśli poradzimy sobie z obolałymi przez uszkodzenia mięśniami
zauważamy zagęszczenie się mięśni, co może nawet być motywujące, bo zaczyna
być coś widać. Zachęceni tym ładujemy dalej złom na gryf i jedziemy z koksem, bo w
końcu nie ma lipy. W koło widzimy rosłych osiłków targających dwa razy takie ciężary jak my i wtedy to najczęściej staropolskim zwyczajem łapiemy się nie za to
co trzeba. Bujamy się na nogach, żeby wycisnąć przerastające naszą technikę i
możliwości obciążenie i zrywamy mięsień, ścięgno, czy uszkadzamy staw. Najczęściej
zrywamy mięsień piersiowy, a uszkadzamy staw barkowy. Nie uszkadzamy stawu
kolanowego, bo zwyczajnie 70% facetów miga się od treningów nóg, co później pacynkowato
wygląda w szatni, czy pod prysznicem: nóżki jak zapałki, łapy Papaja i
kaptury, jak u Robin Hood’a, ale co tam, każdy w końcu jest mądrzejszy od
pozostałych.
Gubi nas duma, brak techniki i głupota, a
najczęściej dzieje się tak, bo jesteśmy niecierpliwi, oczekujemy
natychmiastowych efektów i o ile po pierwszych kilku tygodniach dostrzegamy
poprawę, to później często nie możemy nic więcej zaobserwować. Szukamy przyczyny. Dziwimy się, bo
widzimy znacznie większy postęp u niektórych ćwiczących i sami chcemy lepszych
rezultatów sięgając po większe ciężary, kiedy nie jesteśmy jeszcze na nie
gotowi.
Więc taki mam apel do wszystkich amatorsko
ćwiczących kolegów i koleżanek: przede wszystkim trzeba patrzeć co się je,
później należy wyposażyć się w dobry plan treningowy i podejść do wolnych
ciężarów, pamiętając o swoich możliwościach, w dalszych krokach wykupić należy duży
abonament cierpliwości i ćwiczyć. Biegać, skakać, fikać koziołki, podnosić
ciężary (z umiarem), pływać, boksować, kopać – cokolwiek byle z głową i w
granicach rozsądku nie zapominając, że musimy dać sobie czas na regenerację, bo
bez tego też będą nici z naszych starań, a o przypadku, kiedy to inni rosną bardziej,
biegają szybciej czy dalej, skaczą wyżej czy dalej – innym razem…
Pamiętaj „sport to zdrowie”, a stosując się do powyższego nie będziesz musiał wybierać „sport czy zdrowie”...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz