Reklama w internecie Życie...: W zdrowym ciele...

Polecam

wtorek, 5 lutego 2013

W zdrowym ciele...


W zdrowym ciele zdrowy duch - to hasło jest chyba już tak stare, jak stary jest świat. Wiele innych haseł w podobnym temacie zdążyło się zdezaktualizować, czy wypaczyć, jak równie popularne, ale w nowym wymiarze "sport albo zdrowie". Może i brzmi śmiesznie, jednak dla wielu ten slogan jest bardzo prawdziwy i szczególnie zauważalny w sportach wyczynowych, czy w sporcie zawodowym...
Pomimo dużej jakby się zdawało wiedzy trenerów prowadzących, pomimo zaplecza doradców, biomechaników i rehabilitantów często dochodzi do kontuzji i faktycznie nie sposób nie zgodzić się z przedstawioną modyfikacją wspomnianego hasła. Czasem jest to wynik kontaktu w sporcie - większość sportów to w końcu sporty kontaktowe, więc zderzamy się z kolegą z zespołu, czy przeciwnikiem, wpadamy z impetem na przeszkodę chcąc uratować punkty, nasz nos, piszczel, czy łokieć spotykają się z twardszą materią i mamy uraz, kontuzje. Wypadamy  z gry.
Kilka tygodni, kilka miesięcy - całe życie. To ostatnie to ekstremum, ale czasem się zdąża, a wtedy - jak żyć?! Nic więcej nie potrafię, nie zdążyłem odnieść sukcesu, nie mam fachu w rękach, zaplecza, doświadczenia i co gorsze nie mam wsparcia z organizacji, do której należałem, czy klubu, w którym grałem, startowałem... 
Jest ciężko...

Ja nie jestem zawodowcem, nie uprawiam też sportów kontaktowych, ale mimo to wielu mnie podobnych pcha się w kontuzje, jak kura pod auto. Dlaczego? Dlaczego robimy sobie krzywdę? Chyba nie świadomie... Taką mam przynajmniej nadzieje. A mimo to odnosimy kontuzje, które może w konsekwencjach nie są tak groźne, jak wspomniana na wstępie, bo zakładam, że uprawiamy sport amatorsko i z osobistych, czasem snobistycznych pobudek, więc mamy pewnie prace, czy inne źródło utrzymania. Jednak pozbawiamy się na własne życzenie możliwości kontynuowania danej dyscypliny, oddalając lub uniemożliwiając realizację zakładanego celu, bo przecież po coś w końcu ćwiczymy.
I tak biegacz chce ambitnie wziąć udział w jakimś ważnym biegu, maratonie, pół maratonie czy może „biegu katorżnika”.
Bieganie niby prosta rzecz, wkładam byle spodenki, koszulkę czy bluzę, buty sportowe - wstaje i jestem gotowy, wiec - idę pobiegać.
Zapominam o wielu „przed etapach”, które mają mnie uchronić właśnie przed kontuzją. Ubrałem niedopasowane do terenu po jakim biegam buty, zwykła, cienka podeszwa. Nie rozgrzałem się wystarczająco i moje mięśnie nie były gotowe na wysiłek, który szczególnie na początku jest ponad nasze możliwości. 
Plan był ambitny... Zrzucę przy okazji parę kilo, poprawie wydolność układu sercowo-naczyniowego i oddechowego, poprawie wytrzymałość. Jednak uszkodzenia mięsni następnego dnia robią ze mnie kalekę i nie umiem nawet poprawne chodzić, czy  podnieść się nie przytrzymując oparcia. Czasem to już zniechęci do podjęcia dalszych prób. Ktoś inny następnym razem przygotuje się znacznie lepiej.
Innym razem postanawiamy poprawić nasza sylwetkę, bo zapada się klatka piersiowa, zamiast kaloryfera na brzuchu nosimy bojler, a chude, słabe kończyny pragniemy najlepiej w krótkim czasie opakować w piękne mięśnie.
Pominę fakt, że często zapominamy o nogach znajdując jak na zawołanie milion wymówek, które usprawiedliwiają brak treningu od pasa w dół – dobra… czasem widzę, że ktoś wspina się na palce, ale umówmy się – to nie wystarczy.
Dotarliśmy więc na siłownie. Strój mało ważny, byle świeży i może niech spodnie od dresu nie będą zbyt wysoko.
Ładujemy hantlami, przerzucamy złom, pocimy się... Po kilku treningach, jeśli poradzimy sobie z obolałymi przez uszkodzenia mięśniami zauważamy zagęszczenie się mięśni, co może nawet być motywujące, bo zaczyna być coś widać. Zachęceni tym ładujemy dalej złom na gryf i jedziemy z koksem, bo w końcu nie ma lipy. W koło widzimy rosłych osiłków targających dwa razy takie ciężary jak my i wtedy to najczęściej staropolskim zwyczajem łapiemy się nie za to co trzeba. Bujamy się na nogach, żeby wycisnąć przerastające naszą technikę i możliwości obciążenie i zrywamy mięsień, ścięgno, czy uszkadzamy staw. Najczęściej zrywamy mięsień piersiowy, a uszkadzamy staw barkowy. Nie uszkadzamy stawu kolanowego, bo zwyczajnie 70% facetów miga się od treningów nóg, co później pacynkowato wygląda w szatni, czy pod prysznicem: nóżki jak zapałki, łapy Papaja i kaptury, jak u Robin Hood’a, ale co tam, każdy w końcu jest mądrzejszy od pozostałych.
Gubi nas duma, brak techniki i głupota, a najczęściej dzieje się tak, bo jesteśmy niecierpliwi, oczekujemy natychmiastowych efektów i o ile po pierwszych kilku tygodniach dostrzegamy poprawę, to później często nie możemy nic więcej zaobserwować. Szukamy przyczyny. Dziwimy się, bo widzimy znacznie większy postęp u niektórych ćwiczących i sami chcemy lepszych rezultatów sięgając po większe ciężary, kiedy nie jesteśmy jeszcze na nie gotowi.
Więc taki mam apel do wszystkich amatorsko ćwiczących kolegów i koleżanek: przede wszystkim trzeba patrzeć co się je, później należy wyposażyć się w dobry plan treningowy i podejść do wolnych ciężarów, pamiętając o swoich możliwościach, w dalszych krokach wykupić należy duży abonament cierpliwości i ćwiczyć. Biegać, skakać, fikać koziołki, podnosić ciężary (z umiarem), pływać, boksować, kopać – cokolwiek byle z głową i w granicach rozsądku nie zapominając, że musimy dać sobie czas na regenerację, bo bez tego też będą nici z naszych starań, a o przypadku, kiedy to inni rosną bardziej, biegają szybciej czy dalej, skaczą wyżej czy dalej – innym razem…

Pamiętaj „sport to zdrowie”, a stosując się do powyższego nie będziesz musiał wybierać „sport czy zdrowie”...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz